W Rzeszowie spędziłem najwspanialsze lata mojego życia
Zofia Stopińska: Z wyśmienitym dyrygentem i pedagogiem – prof. Jerzym Swobodą rozmawiamy w Rzeszowie. To jedno z najważniejszych miast w Pana życiu.
Jerzy Swoboda: Tak, bo to moje rodzinne miasto – dzieciństwa i młodości. Tutaj spędziłem najwspanialsze lata mojego życia.
Tutaj także rozpoczął Pan dwoją muzyczną drogę od nauki w szkole muzycznej.
- Tak jak wszyscy rozpocząłem naukę w Szkole Muzycznej I stopnia, która mieściła się w budynku dzisiejszego Zespołu Szkół Muzycznych nr 2 w Rzeszowie, przy ulicy Sobieskiego. Tam przez kilka lat uczyłem się gry na fortepianie u pani prof. Kozłowskiej, a później kontynuowałem naukę w Szkole Muzycznej II stopnia – tuż obok Filharmonii, gdzie obecnie mieści się Zespół Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie. W szkole II stopnia gry na fortepianie uczyła mnie pani prof. Zdzisława Ząbek. Oczywiście równolegle uczyłem się, tak jak wszyscy, najpierw w szkole podstawowej, a później w liceum ogólnokształcącym i przez cały czas biegało się z jednej szkoły do drugiej.
Wszystko wskazywało na to, że zostanie Pan dobrym pianistą, ponieważ przez cały czas robił Pan duże postępy, a zwieńczeniem nauki w Szkole Muzycznej II stopnia był udział w koncercie dyplomantów, podczas którego wystąpił Pan z towarzyszeniem Orkiestry Filharmonii Rzeszowskiej. Taki zaszczyt spotykał tylko wybranych dyplomantów.
- Podkreślmy, że Filharmonia, w której rozmawiamy, była dopiero budowana, a Orkiestra Filharmonii Rzeszowskiej miała swoją siedzibę i koncertowała w budynku Wojewódzkiego Domu Kultury. Tam też wystąpiłem po raz pierwszy z zawodową orkiestrą. Koncert prowadził pan Andrzej Jakubowski. Dla mnie było to niesamowite przeżycie, bo grali tylko wybrańcy. Na szczęście, na tym etapie zakończyłem karierę pianisty.
Nie rozumiem, dlaczego?
- Po prostu, chyba źle ćwiczyłem albo miałem źle ustawiony aparat gry, bo przećwiczyłem rękę. Te techniczne problemy bardzo mnie zniechęcały i dlatego dałem sobie spokój z graniem.
Interesowała Pana także dyrygentura, chociaż rozpoczął Pan studia na Wydziale Wychowania Muzycznego od dyrygentury chóralnej.
- Tak. Kolejnym etapem były wymienione przez panią studia w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie i tam moja pani profesor Maria Kochaj zachęciła mnie do dyrygentury, bo w tamtych latach niełatwo było ze mną nawiązać kontakt. Byłem dość oporny, ciągle spięty, zawsze zamknięty w sobie. Nie potrafiłem także pokonać fałszywego wstydu i nie wyobrażałem sobie, jak można publicznie uzewnętrzniać swoje emocje i machać rękami, dyrygować innymi. To nie było w mojej naturze.
Odczuwał Pan większą tremę niż przy fortepianie.
- Zdecydowanie – to była nieporównywalnie większa trema. Niedługo to wszystko minęło, a dzięki mojej prof. Marii Kochaj tak polubiłem dyrygenturę, że postanowiłem studiować dyrygenturę. Dyrygowanie stało się moją pasją życiową.
Tutaj trzeba dodać, że ukończył pan studia dyrygenckie w klasie prof. Krzysztofa Missony z wyróżnieniem i dopisało Panu szczęście, zaraz po studiach były propozycje koncertowe. Łatwiej było chyba w latach 80-tych ubiegłego wieku zrobić karierę.
- Nie zgodzę się, że było łatwiej, bo jednak decydowały umiejętności. Oczywiście, że miałem trochę szczęścia, bo akurat zwolniło się miejsce asystenta chórmistrza w Filharmonii Krakowskiej i otrzymałem tę pracę. Szybko się wykazałem umiejętnościami i już po roku awansowałem na dyrygenta, a po dwóch latach zostałem już szefem Chóru Państwowej Filharmonii w Krakowie i w wieku lat 27 byłem szefem 100-osobowego chóru zawodowego, który był w tamtych czasach najlepszym chórem w Polsce po Chórze Filharmonii Narodowej. To było wielkie wyzwanie, bo pracowałem i równolegle studiowałem dyrygenturę na I Wydziale Teorii, Dyrygentury i Kompozycji. Studia zajęły mi w sumie 10 lat, kto dzisiaj tak długo studiuje? (śmiech). W ostatnich latach nauki pracowałem zawodowo, a także z chórami amatorskimi.
Ja jednak będę się upierała nadal, że miał Pan szczęście i dość szybko Pan awansował.
- To prawda, że szybko zostałem zauważony przez następnych szefów, bo wkrótce zostałem dyrygentem Capelli Cracoviensis – dyrektor zaproponował mi współpracę i niedługo, z żalem, musiałem zrezygnować z prowadzenia chóru, ale wiele się nauczyłem, rządząc dużym chórem, w którym większość śpiewaków była o wiele starsza ode mnie.
Nieco później spotkaliśmy się w studiu Polskiego Radia w Rzeszowie, bo przyjechał Pan jako dyrygent Polskiej Orkiestry Kameralnej na zaproszenie pana Bogusława Kaczyńskiego na Festiwal Muzyki w Łańcucie.
- Byłem wówczas jeszcze młodym dyrygentem, bez wielkiego doświadczenia, które przychodzi z latami, ale miałem ogromną wiedzę muzyczną dzięki studiom na dwóch kierunkach i pracy z zawodowym chórem i orkiestrą. Już wiedziałem, jak pracować, żeby szybko osiągać dobre rezultaty. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego akurat do mnie zadzwonił pan dyrektor Franciszek Wybrańczyk i poprosił o szybkie zastępstwo – natychmiastowe. Miałem dwa dni na przygotowanie się i spędziłem je na siedzeniu nad partyturami. Później poprowadziłem próby i przez trzy miesiące byłem testowany, po czym zaproponowano mi czteroletni kontrakt na dyrygenta Polskiej Orkiestry Kameralnej, która wkrótce została przekształcona w Sinfonię Varsovię. W międzyczasie byłem także dyrektorem artystycznym Festiwalu w Dusznikach Zdroju.
To renomowany, najstarszy w Polsce festiwal pianistyczny.
- Nie tylko w Polsce, bo to najstarszy festiwal pianistyczny na świecie.
Z Sinfonii Varsovii trafił Pan do Filharmonii Śląskiej i tam był Pan dość długo.
- Tak, w 1990 roku wygrałem konkurs i zostałem dyrektorem naczelnym i artystycznym Filharmonii Śląskiej w Katowicach. Byłem tam przez osiem lat i jestem przekonany, że sporo udało mi się w tym czasie zrobić. Miałem do dyspozycji bardzo duży aparat wykonawczy, bo stuosobową orkiestrę, orkiestrę kameralną, zawodowy chór i mogłem sobie „poszaleć” z repertuarem. Było w tym czasie dużo nagrań i koncertów oraz bardzo dużo wyjazdów zagranicznych, które wymagały dużych umiejętności managerskich. Mieliśmy w tym czasie także Międzynarodowe Konkursy Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga w Katowicach i byłem także członkiem jury. Zarządzanie i działalność artystyczna zajmowały mi najczęściej szesnaście godzin dziennie.
Kolejnym miejscem była Częstochowa.
- Po ośmiu latach spędzonych na Śląsku, przeniosłem się do Częstochowy, gdzie byłem dyrektorem artystycznym Filharmonii. W tym czasie sprawowałem opiekę merytoryczną nad Festiwalami Wiolinistycznymi im. Bronisława Hubermana w Częstochowie. Równocześnie podpisałem wieloletni kontrakt i byłem dyrektorem artystycznym Filharmonii Narodowej w Koszycach na Słowacji, co było dla mnie niezwykle ciekawym doświadczeniem, bo jest tam bardzo dobrze grająca orkiestra, a także poznałem wielu wykonawców, którzy w Polsce nie są znani, natomiast na stałe współpracują z ośrodkami muzycznymi w Bratysławie, Budapeszcie, Pradze i Wiedniu. To są zarówno soliści , zespoły kameralne, jaki i chóry – tam dyrygowałem najlepszymi chórami: budapeszteńskim Chórem Filharmonii Narodowej i chórem z Brna. Mogłem tam realizować wszystkie wielkie formy wokalno-instrumentalne na bardzo wysokim poziomie. To było dla mnie wspaniałe doświadczenie, bo miałem wielki komfort pracy, mogłem ustalać programy koncertów z dużym wyprzedzeniem i nigdy nie miałem problemów z wypożyczeniem nut – nikt nigdy mi nie powiedział, że nie możemy sobie pozwolić na wykonanie jakiegoś dzieła, bo za drogie są nuty, natomiast w Polsce bardzo często to słyszę.
Filharmonia w Koszycach mieści się w budynku dawnej synagogi.
- Tak. To bardzo piękny budynek, ale w Sali jest dość trudna akustyka, bo jednak ta charakterystyczna dla synagogi kopuła na środku trochę nam utrudniała życie, ale trzeba było to zaakceptować, przyzwyczaić się, poznać proporcje i znaleźć pewne rozwiązania. To bardzo urokliwe miejsce.
Przez kilka lat był Pan także związany z Filharmonią Dolnośląską w Jeleniej Górze.
- Tam także znalazłem się przez przypadek. Zaprzyjaźniony prof. Lasocki długo mnie namawiał, żeby koniecznie tam chociaż raz przyjechać. Jak już raz pojechałem, to rozpoczęła się dłuższa współpraca, bo zostałem I gościnnym dyrygentem, konsultantem muzycznym oraz dyrektorem artystycznym Filharmonii Dolnośląskiej. Na początku to nie był zespół na dobrym poziomie i od pierwszego pobytu pracowaliśmy ciężko, ale muzycy byli chętni do pracy i dyrygowałem tam coraz częściej. To jedyna filharmonia, w której na przestrzeni dwudziestu lat dyrygowałem 105 razy. Dobrze mi się z tą orkiestrą pracowało i miałem wielką satysfakcję, bo ze słabej orkiestry udało nam się zrobić bardzo dobry zespół, do którego chętnie przyjmowali zaproszenia wybitni dyrygenci – podam tylko jedno nazwisko – maestro Kazimierz Kord, który będąc dyrektorem Filharmonii Narodowej, prawie nigdy nie dyrygował gościnnie, a do Jeleniej Góry zaproszenia przyjmował. Maestro Kazimierz Kord darzył mnie wielkim zaufaniem i często także zapraszał mnie do Filharmonii Narodowej. Z tym zespołem nagrałem sporo płyt.
Przez cały czas rozmawiamy o orkiestrach symfonicznych, o chórach – nie ciągnęło Pana w kierunku teatru muzycznego?
- Dyrygowałem kilkoma, może kilkunastoma operami, ale nigdy nie miałem możliwości – może dlatego, że nie zabiegałem o to - przygotowania premiery i trochę tego żałuję. Byłem zapraszany do prowadzenia spektakli już wcześniej przygotowanych i nie mając żadnego wpływu na ostateczny kształt całego dzieła, bo w ciągu dwóch lub trzech prób można się było tylko dopasować do reszty wykonawców – zrezygnowałem. Byłem już na takim etapie, że samo dyrygowanie spektaklami mnie nie interesowało. Może troszkę szkoda, że nie zainteresowałem się operą wcześniej? Przygotowanie miałem, bo wcześniej pracowałem z chórami, solistami, orkiestrami, dyrygowałem wielkimi formami wokalno-instrumentalnymi i nie było żadnego problemu, abym zajął się także teatrem operowym.
Pod koniec pierwszej dekady obecnego stulecia zaczął Pan mieć kłopoty ze zdrowiem.
- Jak się tak ciągle pracuje, pracuje i pracuje – to zdarza się, że organizm nie wytrzymuje. Do porządku przywołało mnie zagrożenie życia. Musiałem zmienić tryb życia, ograniczyć dyrygowanie i postanowiłem zająć się przekazywaniem wiedzy, którą zdobyłem przez całe zawodowe życie – studentom.
W sierpniu 2012 roku z rąk Prezydenta RP otrzymał Pan tytuł naukowy profesora sztuk muzycznych, ale to wymagało wielu działań i osiągnięć pedagogicznych, i artystycznych.
- Po ukończeniu studiów byłem magistrem i tak było przez całe lata. Dopiero jak rozpocząłem pracę dydaktyczną, zacząłem myśleć o kolejnych stopniach. W 2010 roku zrobiłem doktorat i niedługo potem habilitację, a w 2012 roku zostałem profesorem. Poszło szybko, ale tylko dzięki temu, że miałem olbrzymi dorobek.
Aktualnie jest Pan profesorem Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi.
- Tak, tam mam klasę dyrygentury i uczę także dyrygowania w Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie.
Jeśli czas i zdrowie pozwalają, to także dyryguje Pan koncertami – tak jak 27 kwietnia w Rzeszowie.
- Owszem, bywam jeszcze na estradzie. Wprawdzie niezbyt często, bo naprawdę zdrowie już mi nie pozwala, ale lubię od czasu do czasu poprowadzić próby i koncert. Jestem szczęśliwy, że w tym sezonie mogłem dyrygować w Rzeszowie przepięknym programem, w którym znalazły się: fortepianowa Etiuda b-moll Karola Szymanowskiego w opracowaniu na orkiestrę Grzegorza Fitelberga, później z mistrzem Konstantym Andrzejem Kulką wykonaliśmy Koncert skrzypcowy A-dur Mieczysława Karłowicza. Konstanty Andrzej Kulka wykonał fenomenalnie ten utwór – jak zawsze i to była ogromna przyjemność. Na zakończenie z Orkiestra Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej wykonaliśmy bardzo melodyjną, przyjemną w odbiorze Symfonię d-moll Cesara Francka. Widziałem, że Orkiestra grała te utwory z wielką przyjemnością. Dawno nie byłem w Rzeszowie i Orkiestra się zmieniła. Przybyło trochę świetnie grających, młodych ludzi i pracowało się bardzo efektywnie. Mogę bez fałszywej skromności powiedzieć, że koncert był bardzo dobry. Mimo, że praca była ciężka, publiczność nie zauważyła żadnego wysiłku i tak być powinno, a publiczność nagrodziła nas gromkimi brawami. Bardzo jestem zadowolony, że mogłem ten koncert w Rzeszowie poprowadzić.
Pewnie praca przebiegała na zasadzie wzajemnego partnerstwa, bo przecież sam Pan powiedział, że to dobrzy, kreatywni muzycy, którzy z pewnością także mieli coś do dodania od siebie.
- Tak faktycznie było. Dawno już minęły czasy dyrygenta-dowódcy. Teraz, jeżeli nie nawiąże się kontaktu emocjonalnego i nie kieruje się uwag merytorycznych, żeby szybko osiągnąć rezultat, to dyrygent nie jest mile wiedziany. Pracowało mi się tutaj bardzo dobrze.
Powroty do Rzeszowa chyba zawsze przywołują wiele wspomnień.
- Jestem Rzeszowianinem i jak tutaj wracam, to czuję się, że jestem u siebie. Tak naprawdę nie ma znaczenia, ile lat mnie tutaj nie było – rok, dwa, pięć czy dziesięć.
Sadzę, że chętnie przyjmie Pan kolejne zaproszenie.
- Zawsze, jak tylko zostanę zaproszony, to chętnie przyjadę. Będę się cieszył ze współpracy z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej, a przy okazji zobaczę, jak Rzeszów znowu stał się piękniejszy. Tym razem przyjechałem samochodem i zrobiłem sobie objazd po mieście. Coraz szerzej otwierałem oczy. To jest kompletnie nowe, piękne miasto. Jedynym problemem jest ogromna ilość samochodów i straszne korki. Myślę, że ten pomysł, o którym czytałem gdzieś, dotyczący kolejki napowietrznej, byłby fenomenalnym rozwiązaniem. Bardzo się cieszę, że Rzeszów tak się rozwija.
Jak wyjeżdżałem z Rzeszowa, to niedaleko ulicy Leszczyńskiego, gdzie mieszkałem, było gospodarstwo rolne. Przy ulicy Słowackiego, naprzeciwko IPN-u, był targ, a na miejscu galerii i hotelu były piętrowe, stare, niezbyt piękne kamieniczki. Minęło zaledwie ponad czterdzieści lat i jest olbrzymia, piękna aglomeracja. Czuję wielką satysfakcję pomimo, że mieszkam gdzie indziej.
Optymistycznie patrzymy na to, co się wokół nas dzieje.
- A dlaczego by nie? Trzeba widzieć pozytywy, a nie tylko narzekać, złościć się, krytykować – po co?
Większość Polaków lubi narzekać, ale Pan po podróżach artystycznych w większości krajów Europy, a także w USA, Kanadzie, Korei Płd., Meksyku, Japonii i na Tajwanie oraz kontaktach z takimi wybitnymi osobowościami świata muzyki jak: Lord Yehudi Menuhin, Stefania Toczyska, Gidon Kremer, Krzysztof Jakowicz, Kaja Danczowska, Ewa Podleś, Jadwiga Rappe, Wanda Wiłkomirska, Grigorij Sokołow, Krzysztof Jabłoński, June Anderson, Andrzej Hiolski, Sarah Chang oraz wieloma innymi, pozwalają inaczej postrzegać wszystko, co nas otacza.
- Oczywiście i to są pozytywy tego zawodu, bo on jest bardzo uciążliwy. Niedawno policzyłem, że co najmniej 10 lat swojego życia spędziłem w hotelach, wielokrotnie przeleciałem kulę ziemską. To nie było łatwe dla mnie i najbliższych, ale też poznałem inne kultury. Ta obserwacja, zainteresowanie architekturą, sztuką, sztuką kulinarną – chociaż jak się jedzie na koncert, to za dużo czasu na te obserwacje nie ma, ale jednak zawsze coś się zobaczy. Zawsze też spotyka się ciekawych ludzi, obserwuje się ich sposób zachowania, nawiązuje się kontakty i dzięki temu człowiek staje się bogatszy oraz nabiera dystansu do wielu zjawisk i rzeczy. Wymieniłem pozytywy tego zawodu, które bardzo rozwijają wewnętrznie, a to jest niezbędne do zajmowania się tą całą abstrakcyjną materią muzyczną, kiedy trzeba rozszyfrować wszystkie emocje zawarte w tych kropeczkach na pięciolinii. Jest to fascynujące.
Mam nadzieję, że niedługo będzie okazja do kolejnej rozmowy.
- Na pewno, dziękuję bardzo i pozdrawiam wszystkich czytających naszą rozmowę. Jeżeli coś ich zainteresuje, to bardzo się będę cieszył.
Z prof. Jerzym Swobodą - znakomitym dyrygentam i pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska 28 kwietnia 2018 roku w Rzeszowie.