wywiady

Koncerty sprawiają mi największą przyjemność

            Miło mi przedstawić Aleksandrę Czerniecką, młodą pianistkę, pochodzącą z pobliskiego Jarosławia, gdzie także rozpoczynała naukę muzyki, którą później kontynuowała w Rzeszowie, a aktualnie kończy studia pianistyczne w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie.

            Rozmowę rozpoczynam od gratulacji, bo niedawno dowiedziałam się, że została Pani stypendystką programu, który umożliwi Pani dalsze studia w USA.

              Rzeczywiście zostałam stypendystką programu Fulbrighta Graduate Student Award, który umożliwi mi wyjazd na studia magisterskie do Stanów Zjednoczonych. Już wiem, że wyjadę do Bloomington i będę studiować w Indiana University Jacobs School of Music.
Czekam na informacj,ę u kogo będę się mogła uczyć, ale jest to uczelnia słynąca ze znakomitych pedagogów i wielu osiągnięć. Myślę, że do kogo bym nie trafiła, to bardzo dużo zyskam.

              Ciekawa jestem, jak można takie stypendium otrzymać?

              O komisji Fulbrighta i o stypendiach dowiedziałam się w mojej uczelni, ponieważ jedna z koordynatorek programów Fulbrighta przyszła do nas i opowiadała o możliwości kontynuowania studiów w ramach tego programu.
              Starania o stypendium rozpoczynają się już w roku poprzedzającym wyjazd. Cały proces trwa zwykle pół roku, a może nawet trochę dłużej. W ubiegłym roku to się przedłużyło, ponieważ wyniki pierwszego etapu miały być już pod koniec czerwca, natomiast otrzymałam je na początku sierpnia. Przystępując do pierwszego etapu należy wypełnić formularz i dwa podstawowe dokumenty, które determinują o wszystkim – list motywacyjny i plan studiów. Te dokumenty należy napisać w języku angielskim i powinny być one bardzo przekonujące, ponieważ na ich podstawie komisja podejmuje decyzję. Należy także dołączyć swoje portfolio – w przypadku muzyków są to nagrania video i dokumenty dotyczące osiągnięć artystycznych.
              Trzeba podkreślić, że to stypendium jest nie tylko dla artystów, ale również dla naukowców ze wszystkich dziedzin. Razem ze mną startowali również między innymi: biolodzy, biochemicy, informatycy... Wszyscy jesteśmy „wrzuceni do jednego worka” i oceniani oraz wybierani na podstawie złożonych projektów.
Fulbright bardzo dużą uwagę przywiązuje do łącznie technologii z nauką i to trzeba było w swoim projekcie uwzględnić.
              Po przejściu pierwszego etapu przystępujemy do drugiego, a jest to rozmowa kwalifikacyjna. Moja rozmowa była bardzo przyjemna, trwała około 15 minut, a pytania dotyczyły złożonego projektu – czego mamy nadzieję się w Stanach nauczyć, z czym chcemy po ukończeniu stypendium wrócić do Polski i jak tę wiedzę zaaplikować w naszym społeczeństwie, w naszej nauce i dalszym rozwoju.

              Po pomyślnym wyniku drugiego etapu została Pani stypendystką.

              Po tym etapie otrzymujemy konkretne wyniki i zaczyna się cały proces aplikowania na studia. Otrzymanie stypendium jest dopiero pierwszym krokiem, ale aby je zrealizować, trzeba się jeszcze dostać na studia na konkretną uczelnię. To jest w sumie długi proces – ja dopiero w kwietniu otrzymałam wyniki i wiem gdzie pojadę. Wszystkie moje starania trwały rok.

              Podkreślmy jeszcze, że jest Pani Jarosławianką z urodzenia i w tym mieście rozpoczynała Pani naukę muzyki. Rozumiem, że fortepian był od początku wymarzonym instrumentem.

              Nie, bo na początku bardzo chciałam grać na skrzypcach i rodzice mi to umożliwili, ale bardzo krótko grałam na skrzypcach. Miałam trudności z ćwiczeniem, a do tego jeszcze moje ćwiczenie było ciężkie do zniesienia zarówno dla moich rodziców jak i sąsiadów.
Rodzice nalegali abym zaczęła grać na jakimś prostszym instrumencie i wydawało im się, że idealnym instrumentem będzie fortepian.
               Nie byłam też na tyle zdolnym dzieckiem, które od razu dostaje się do szkoły muzycznej. Dopiero za trzecim razem zostałam przyjęta do Szkoły Muzycznej I stopnia w Jarosławiu, a później już z roku na rok było coraz lepiej. Robiłam coraz większe postępy i stąd zapadła decyzja o kontynuacji nauki gry na fortepianie w Szkole Muzycznej II stopnia w Rzeszowie, a później na studiach.

               Pamiętam, że będąc uczennicą Zespołu Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie z powodzeniem uczestniczyła Pani w konkursach muzycznych i była pani wyróżniającą się pianistką, a później rozpoczęła Pani studia w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie.

               Tak, jeszcze studiuję w Warszawie pod kierunkiem pani prof. Anny Jastrzębskiej-Quinn i ad. dr Moniki Quinn. Jestem bardzo zadowolona i powtarzam często, że trafiło mi się „jak ślepej kurze ziarno”, ponieważ z nie znałam wcześniej pani Profesor, a współpraca układa się bardzo dobrze.
               Pani Profesor pracuje ze mną przede wszystkim nad interpretacją, natomiast pani dr Monika Quinn oprócz fortepianu, kończy w tym roku studia z fizjologii muzyki i miałam to szczęście, że pracowała ze mną również pod tym kątem: poprawy postawy, efektywnego siedzenia i używania grawitacji w ciele. To jest niezwykle cenna wiedza, której brakuje w większości naszych uczelni.
               W tej chwili kończę studia magisterskie. Jestem na etapie pisania pracy i przygotowywania się do dyplomu, który mam nadzieję odbędzie się w normalnych warunkach, a nie w formie nagrań jak to było w ubiegłym roku.

               Przygotowując się do dyplomu w Warszawie myśli Pani także już o wyjeździe do USA, bo wiele spraw trzeba załatwić z dużym wyprzedzeniem.

               Jeszcze dokładnie nie wiem kiedy wyjadę. Wszystko zależy od tego kiedy będzie gotowa wiza i inne potrzebne dokumenty, ale zajęcia w Jacobs School of Music Indiana University rozpoczynają się już pod koniec sierpnia i dlatego najpóźniej na początku tego miesiąca chciałabym już wyjechać. To będzie duże przedsięwzięcie i zarazem wyzwanie, bo czeka mnie zupełna zmiana sposobu edukacji. Dzięki temu, że jadę z programu Fulbrighta będzie mi dużo łatwiej utrzymać się w czasie trwania płatnych studiów.
               Będę też miała dodatkowe wsparcie, ponieważ moja siostra od wielu lat żyje w Stanach Zjednoczonych. Myślę, że pomoże mi w przeprowadzce i wprowadzi mnie we wszystkie tajniki życia w tym kraju.

               Powracając do lat spędzonych na Podkarpaciu – w szkołach muzycznych w Jarosławiu i Rzeszowie także miała Pani pedagogów od których wiele się Pani nauczyła.

               Z pewnością, trzeba zaznaczyć, że gdyby nie pani Teresa Romanow-Rydzik, która uczyła mnie w Szkole Muzycznej I stopnia w Jarosławiu, to na pewno nie rozmawiałybyśmy dzisiaj, bo to ona mnie na początku uczyła grać na fortepianie, a później zmobilizowała do dalszej nauki w Rzeszowie.
               W Zespole Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie trafiłam do klasy dr Anety Teichman, która niezwykle dużo mnie nauczyła. Zawdzięczam jej to, że bez problemu dostałam się na studia pianistyczne w Warszawie.

               Uczestniczyła Pani także w konkursach, ale kiedyś powiedziała mi Pani, że podczas konkursu można się dużo nauczyć i nagroda nie jest najważniejsza, chociaż z pewnością miło jest, kiedy się zostanie nagrodzonym, albo zauważonym.

               Z konkursami bywa różnie. Bardzo dużo zależy od naszego przygotowania, ale dużo zależy od tego, jakie oczekiwania względem wykonywanych utworów mają profesorowie zasiadający w jury. Trudno wszystkich zadowolić.
               Chętnie brałam udział w konkursach, bo one otwierają dużo drzwi i jak pani powiedziała dają możliwość bycia zauważonym. Czasami nawet nie wygrywając nagród, można zostać zauważonym i dostać szansę dlaczego rozwoju. To co jednak moim zdaniem najcenniejsze w konkursach to sama droga i etap przygotowania do nich — to właśnie wówczas pokonujemy największą ilość pracy, wiele się uczymy przygotowując niejednokrotnie nowy program i to stymuluje nasz dalszy rozwój.

               Przez kilka lat uczestniczyła Pani regularnie w zajęciach Międzynarodowego Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic...” w Sanoku. Pamiętam, że brała Pani czynny udział w prowadzonych przez mistrzów lekcjach pokazowych i innych zajęciach oraz występowała Pani w koncertach organizowanych przez Forum.

               Forum wspominam niezwykle ciepło i miło. Od kilku lat już nie jeżdżę do Sanoka, bo termin nie pokrywał się z feriami na uczelni, a także miałam inne zobowiązania. Chcę jednak podkreślić, że Forum jest bliskie mojemu sercu, bo dało mi duże doświadczenia i możliwość startu na estradzie.
                Jest to wspaniała formuła kursów dla całej rzeszy młodych muzyków. Mogą się spotkać twarzą w twarz z wybitnymi postaciami światowej muzyki fortepianowej, ponieważ na te kursy przyjeżdżają wspaniałe osobistości, możemy mieć z nimi zajęcia, a do tego każdego wieczoru spotykamy się na koncertach i możemy podejść, porozmawiać o muzyce i na inne tematy. To jest wspaniałe. Poza tym Forum daje możliwości, których nie dają inne kursy. Myślę tu przede wszystkim o graniu z orkiestrą. Nie w każdej szkole jest możliwość zagrania z orkiestrą, a jest to bezcenne doświadczenie.
                Można spróbować gry na organach, na klawesynie, są zajęcia z kameralistyki wokalnej, a ostatnio także są zajęcia z dyrygentury i improwizacji. Zdobywa się umiejętności, których w szkołach muzycznych w mniejszych miejscowościach brakuje.
Bardzo miło wspominam pobyty na Forum i możliwość udziału w kursach, a zwłaszcza w koncertach.

                Przed pandemią często Pani występowała na różnych estradach jako solistka i kameralistka. To jest także bardzo ważny element studiów.

                Powiedziałabym, że jest to najważniejsze. Teraz nam wszystkim tego bardzo brakuje, bo koncerty i interakcja z publicznością napędza nas do dalszej pracy. Ja zdecydowanie bardziej stawiam na koncerty, zarówno kameralne jak i recitale solowe, niż na konkursy. Bardzo dużo koncertowałyśmy ze wspaniałą altowiolistką Anią Krzyżak i miałyśmy wiele planów, ale teraz nasze drogi się troszeczkę rozeszły, ponieważ Ania mieszka w Katowicach. Ufam, że jeszcze kiedyś wrócimy do wspólnych występów. Koncertowałam także w większych i mniejszych zespołach.           Napływały także często zaproszenia na występy z recitalami. Miałam dzięki temu okazję grać podczas różnych uroczystości i w wielu miejscach w Polsce i za granicą. Koncerty z różnymi programami sprawiają mi największą przyjemność.

                Występowała Pani czasami także na Podkarpaciu. Część tych koncertów odbyła się w ramach Forum „Bieszczady bez granic...”, ale pamiętam piękny koncert w rodzinnym Jarosławiu w ramach Festiwalu im. Marii Turzańskiej, gdzie grała Pani utwory Fryderyka Chopina solo i kameralnie.

                Bardzo miło wspominam ten koncert i w pierwszej części grałam Nokturny cis moll i Des-dur z op. 27 oraz Balladę g-moll op. 23, a w części drugiej miałam przyjemność wykonać z kwartetem smyczkowym Koncert e-moll op. 11. Do wykonania tego utworu poprosiłam moich przyjaciół z uczelni, bo tego Koncertu z towarzyszeniem zespołu kameralnego jeszcze Jarosławianie nie słyszeli i udało się. Bardzo lubię wracać na estradę w swoim rodzinnym mieście, zawsze jestem tu ciepło przyjęta i łączy mnie bardzo osobista więź z publicznością.

               Studia artystyczne w odległym od miejsca zamieszkania mieście są dosyć kosztowne. Wiem, że mogła Pani liczyć na pomoc rodziców, ale także pomocne były liczne stypendia.

               To prawda. Kilkakrotnie udało mi się zdobyć stypendium Rektora dla najlepszych studentów, a także na wspomnianym Forum Pianistycznym dwa lub trzy lata temu zostałam nagrodzona stypendium Dyrektora Instytutu Muzyki i Tańca co było dla mnie ogromnym wyróżnieniem i też pomocą. Byłam też stypendystką Prezesa Rady Ministrów, Marszałka Województwa Podkarpackiego, Prezydenta Miasta Rzeszowa i Krajowego Funduszu na rzecz Dzieci. Z różnych miejsc stypendia udaje się zdobyć, chociaż też kandydatów jest bardzo dużo i nie zawsze mój wniosek rozpatrywany był pozytywnie. Stypendia są bardzo istotne, ale bez stałej pomocy rodziców z pewnością dużo mniej udałoby mi się osiągnąć. Nie mam tu na myśli tylko pomocy finansowej, ale także wsparcie mentalne i emocjonalne.

               Trzymam kciuki za egzaminy dyplomowe i liczę, że recital dyplomowy odbędzie się z udziałem publiczności, która dodatkowo będzie Panią inspirować i życzę Pani powodzenia podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych. Mam nadzieję, że od czasu do czasu będzie okazja do rozmowy, a może nawet do spotkania. Bardzo dziękuję za rozmowę.

               Ja również serdecznie dziękuję i też mam nadzieję, że nasz kontakt będzie kontynuowany. Ufam, że już niedługo będziemy mogły się spotkać, jak tylko koncerty będą mogły odbywać się w normalnej formule.

Z Aleksandrą Czerniecką, młodą pianistką pochodzącą z Jarosławia rozmawiała Zofia Stopińska 20 kwietnia 2021 roku.

Czarowne dźwięki rogu naturalnego

             Miałam okazję dość długo obserwować grającą na rogu naturalnym panią Dominikę Stencel, której pasją jest granie na rogach historycznych. Instrument, na którym gra Pani Dominika, nie tylko pięknie wygląda, ale także urzeka niezwykłymi czarownymi dźwiękami.
Pragnę zainteresować Państwa tym niezwykłym instrumentem i dlatego poprosiłam o rozmowę panią Dominikę Stencel.

             Z ogromną przyjemnością patrzyłam na Panią grającą na tym niezwykłym instrumencie.

               Gram na rogu naturalnym. Ten instrument ma bardzo długą historię. Wywodzi się z rogu zwierzęcego, stosowanego jako instrument sygnałowy. Z czasem zaczęto budować instrumenty z blachy i stopniowo wprowadzano udoskonalenia, a rogi zaczęły być wykorzystywane w muzyce artystycznej.
Na początku XIX wieku skonstruowano mechanizm wentylowy i wynalazek ten zyskiwał na popularności - w tamtych czasach innowacje wprowadzane były nie tak synchronicznie jak ma to miejsce dzisiaj. Wraz z popularyzacją historycznie poinformowanego wykonawstwa muzyki, róg naturalny powrócił do łask.
               Na instrumencie naturalnym można wydobyć tylko dźwięki szeregu harmonicznego, ale poprzez umieszczenie dłoni pod odpowiednim kątem w czarze głosowej można uzyskać dodatkowe tony. Bardzo ważne jest także odpowiednie zadęcie ustami, znalezienie właściwego balansu pomiędzy napięciem mięśni a przepływem powietrza, bo w przypadku rogu (podobnie jak wszystkich innych instrumentów blaszanych), źródłem dźwięku są drgające usta.
               Do każdej tonacji potrzebna jest inna długość rurki, przez którą przepływa powietrze dlatego część rurki w zależności od tonacji wymienia się na krótszą lub dłuższą. Te wymienne części to krągliki. Grając np. w spektaklu operowym, zawsze cały zestaw krąglików, które wymieniam w zależności od tego, w jakiej tonacji gram.
Kompozytorzy piszący utwory na ten instrument doskonale znali jego specyfikę i wiedzieli, które dźwięki są wykonalne na danym krągliku i kiedy rogista będzie musiał go zmienić.

               Ciekawa jestem, kiedy się Pani zachwyciła tym instrumentem.

               Jest takie powiedzenie, że nie my wybieramy muzykę, tylko muzyka wybiera nas. Myślę, że tak jest w moim wypadku.
Jeśli chodzi o róg, to na początku nie był mój wybór tylko przypadek. Fascynacja przyszła później. Jest coś magicznego w tym instrumencie, który ma cudownie miękki dźwięk, kojarzący się z lasem.
               Natomiast nurt historycznego wykonawstwa wciągnął mnie na dobre już kilka lat po ukończeniu studiów na instrumencie współczesnym. Zaczęłam grać na rogu naturalnym, bo urzekł mnie entuzjazm muzyków którzy zajmowali się dawną muzyką, możliwość grania w kameralnych składach i plastyczne podejście do materiału muzycznego, traktowanego jedynie jako punkt wyjścia do twórczych poszukiwań. Ujmujące było również - tak odmienne od współczesnego - podejście do wykonawcy jako współtworzącego dzieło.

              Pani zainteresowania muzyką na początku nie były związane z waltornią.

                Pochodzę z domu o tradycjach muzycznych, ale nikt z moich przodków nie był muzykiem profesjonalnym. Tato grał na saksofonie i akordeonie (gra na nim aż do dzisiaj) Ukończył Szkołę Muzyczną I stopnia w Zamościu. Babcia była bardzo muzykalna i grała na mandolinie. Pięknie śpiewała. W domu zawsze rozbrzmiewała muzyka.
              W wieku sześciu lat zaczęłam się prywatnie uczyć grać na pianinie, a potem rodzice zadecydowali, że wyślą mnie do szkoły muzycznej. Tam rozpoczęła się moja przygoda z graniem na waltorni.

              Musiała Pani mieć bardzo dobrego nauczyciela.

              Do nauki gry na każdym instrumencie potrzebny jest bezpośredni kontakt z nauczycielem. Trudno nauczyć się grać z książki czy z multimediów. Osobowość nauczyciela ma ogromny wpływ na ucznia. Miałam kilku nauczycieli, a pierwszym w liceum muzycznym we Wrocławiu był nieżyjący już, niestety, Leszek Schleicher, wielki pasjonat waltorni. To on zaraził mnie wielką miłością do tego instrumentu, a kiedy zmarł, Jego żona ofiarowała mi całą kolekcję nut, płyt i nagrań. Jestem jej za to ogromnie wdzięczna. To są bardzo ciekawe zbiory, z których korzystam do dzisiaj. Proszę sobie wyobrazić, że mam ponad 40 płyt winylowych z utworami na waltornię. Pamiętam, jak pan Leszek Schleicher korzystał z nich organizując dla nas- młodych muzyków- specjalne audycje, podczas których mogliśmy słuchać nagrań literatury waltorniowej w przeróżnych interpretacjach. To było bardzo inspirujące i przybliżało nam muzyczny świat. Zauważyłam, że dzisiaj, dzięki łatwemu dostępowi do nagrań, świat stał się „globalną wioską” i estetyka grania bardzo się ujednoliciła. To stało się na naszych oczach, a wówczas naprawdę była wielka różnica, czy dany utwór grał Barry Tuckwell z Australii czy Zdeněk Tylšar z Czech. Różnica w estetyce była wtedy bardzo wyraźna.
              Później spotykałam na swojej drodze innych doskonałych polskich i zagranicznych pedagogów. Byli wśród nich m.in. William VerMeulen, Radovan Vlatković, Tounis van Der Zwart.

              Waltornia uważana jest za bardzo trudny instrument i z pewnością to jest prawda. Przez długie lata bardzo rzadko grały na waltorniach kobiety. Ostatnio coraz częściej bardzo pięknie kobiety grają na tym instrumencie.

              Ma pani rację: zawód muzyka w ostatnich dziesięcioleciach bardzo się sfeminizował i faktycznie coraz więcej kobiet gra na instrumentach dętych, również blaszanych.
Waltorniści potrzebni są w zespołach kameralnych, we wszystkich orkiestrach symfonicznych są niezbędni, ale są także utwory, w których waltornia jest instrumentem solowym.

              Pani także występowała jako solistka, a nawet grała Pani koncert na dwa rogi w roli głównej.

              Owszem, nawet w tym sezonie nawet częściej niż w poprzednich. Graliśmy np. z zespołem Warszawskiej Opery Kameralnej, cykl koncertów, wśród których znalazł się przeuroczy Koncert na dwa rogi Georga Philippa Telemanna.
Chcę podkreślić, że Telemann napisał mnóstwo takich koncertów, bo był bardzo płodnym kompozytorem. Ponadto dwa rogi traktowane były w muzyce przedklasycznej jako jeden instrument i pisano partie solowe na dwa rogi - na róg górny i dolny, uzyskując w ten sposób specyficzne brzmienie.
              Chcę jeszcze dodać, że Telemann w swoich czasach cieszył się dużą estymą. Był tak popularny i wpływowy, że podobno protegował Johanna Sebastiana Bacha, aby ten otrzymał posadę (śmiech).

              Jest Pani członkinią orkiestry instrumentów dawnych (Orkiestra Musicae Antiquae Collegium Varsoviense MACV) Warszawskiej Opery Kameralnej.

                Tak, ten zespół został założony przez Stefana Sutkowskiego, długoletniego dyrektora Warszawskiej Opery Kameralnej. Najpierw był to niewielki, kilkuosobowy zespół skupiony wokół słynnego klawesynisty Władysława Kłosiewicza. Później zespół się rozrósł, powiększono go o grupę instrumentów dętych. Pamiętam, że wówczas nagraliśmy wszystkie koncerty fortepianowe Wolfganga Amadeusza Mozarta. W tym składzie zespół przetrwał do dzisiaj.
               Po odejściu dyrektora Stefana Sutkowskiego nastąpiły zmiany, zwolniono współczesną orkiestrę (Warszawską Sinfoniettę), a muzycy tego zespołu znaleźli zatrudnienie w Polskiej Operze Królewskiej. Orkiestra Musicae Antiquae Collegium Varsoviense jest teraz jedynym zespołem orkiestrowym Warszawskiej Opery Kameralnej. Repertuar zespołu znacznie się poszerzył: gramy teraz bardzo dużo dzieł operowych - równie intensywnie jak koncerty kameralne czy muzykę oratoryjną. Ostatnio graliśmy również kilka projektów z wykonawcami jazzowymi. To połączenie tak odległych stylów muzycznych, daje bardzo interesujący efekt artystyczny.

               Otrzymuje Pani często także zaproszenia do współpracy z innymi zespołami muzyki dawnej, pracy nie brakuje.

               Nie narzekam na brak pracy, chociaż ostatnio, w czasie pandemii, w ogóle rzadziej organizowane są koncerty, a te które udaje się zorganizować, przeznaczone są często na małe składy. Rogi nie są potrzebne.
               Dużo częściej za to biorę udział w nagraniach. Tęsknimy jednak do koncertów z udziałem publiczności. Czekamy na powrót do normalnego funkcjonowania.

               Jaka muzyka jest najbliższa Pani sercu, bo każdy z nas ma ulubionego kompozytora, gatunek muzyki czy epokę.

               Jestem szczęśliwym człowiekiem, bo gram muzykę, którą kocham. Bardzo mi odpowiada kierunek, który dominuje w naszym zespole i fakt, że wykonujemy dużo dzieł Wolfganga Amadeusza Mozarta zarówno symfonikę, dzieła kameralne jak i muzykę operową. Ciągnie mnie również w stronę trochę późniejszej muzyki – do czasów, kiedy już się rodził romantyzm.
Moim marzeniem jest zagrać symfonie Johannesa Brahmsa, w których zastosowane są dwa rogi naturalne i dwa wentylowe. Brahms był wielkim konserwatystą, nie godził się z nowinkami jakimi były w jego czasach wentyle,dlatego lubił wykorzystywać brzmienie rogu naturalnego.
               Przez pewien czas miałam również okazję grać na rogu wiedeńskim troszkę późniejszą muzykę, i chętnie poszłabym w tą stronę, ale to wiąże się z zakupem instrumentarium a obecna sytuacja nie sprzyja inwestycjom.

               Pewnie zawsze grała Pani z muzykami zawodowymi. Tym razem spotkałyśmy się po nagraniu dzieła, podczas którego pracowała Pani z Chórem i Orkiestrą Nicolaus działającą w Kraczkowej. Ten zespół nie ma statusu zawodowego, ale postanowił do nagranych już wielkich dzieł Wolfganga Amadeusza Mozarta dołączyć jeszcze jedno – Mszę C-dur.
               Byłam bardzo mile zaskoczona poziomem zespołu. Zostałam zaproszona do współpracy z tym zespołem przez moją koleżankę Anię Baran, która podobnie jak wielu innych muzyków wyrosła z tej orkiestry. Według mnie ten zespół jest „wylęgarnią muzyków” i jego edukacyjna rola dla całego środowiska jest nie do przecenienia.
                Zespół ten jest środowiskiem, gdzie młodzi ludzie z radością mogą uprawiać muzykę. Mają okazję poznawać piękny świat muzyki, bez wielkiej presji, która często jest obecna w szkolnictwie muzycznym. Tutaj czuje się wielką radość ze wspólnego muzykowania, a efekt pracy prowadzącego zespół pana Zdzisława Magonia i wszystkich, którzy tworzą orkiestrę, zrobił na mnie ogromne wrażenie. Podziwiam pana Zdzisława, jego zapał i ogromny wkład pracy. Jest to wspaniałe dzieło. Jestem zaszczycona, że mogę brać udział w tym nagraniu.
                Pomysł takiej powszechnej edukacji muzycznej, realizowanej poprzez praktykowanie muzyki, jest mi bardzo bliski.
Wszyscy uczymy się w szkole matematyki, niezależnie od tego, czy ktoś jest uzdolniony w tej dziedzinie czy nie- robimy tak dlatego, żeby rozwijać określone umiejętności. Uważam, że tak samo powinna być traktowana muzyka, która również ma ogromny wpływ na rozwój młodego człowieka. Wszyscy potrzebujemy muzyki. Bardzo ubolewam nad tym, że w szkole traktowana jest po macoszemu, gdy tymczasem powinien to być jeden z filarów edukacji. Było mi bardzo miło obserwować, że to się dzieje w Kraczkowej. Stałam się wielką fanką tego zespołu.

                Może ta współpraca zaowocuje i jeszcze kiedyś Pani przyjedzie, aby popracować z tym zespołem.

                  Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś przyjadę do Kraczkowej. Z wielką radością tutaj wrócę.

Rafał Tomkiewicz: Pandemia pokrzyżowała moje plany artystyczne

           Panująca od roku na świecie pandemia w sposób istotny wpływa na życie artystów, którzy często muszą dostosowywać swoje plany do obowiązujących w danym kraju obostrzeń.
Wiele zmian i niespodzianek artystycznych przydarzyło się ostatnio Panu Rafałowi Tomkiewiczowi, młodemu śpiewakowi z Iwonicza, obdarowanemu przez naturę pięknym kontratenorem.

             Aktualnie przebywa Pan w Wiedniu, ponieważ miał Pan kilka interesujących propozycji w tym sezonie operowym. Jak wygląda ich realizacja?

             Zastała mnie Pani w Wiedniu, gdzie biorę udział w produkcji „Saula” Georga Friedricha Haendla. To oratorium wykonamy na deskach Theater an der Wien, ale niestety, nie dla publiczności. Szkoda, bo obsada jest wspaniała. W głównej roli, jako Saul, wystąpi Florian Boesch, jako Merab Anna Prohaska, a dyryguje Christopher Moulds. Mam ogromne szczęście, że mogę współpracować z tak wspaniałymi artystami. Pocieszające jest to, że nasze przygotowania nie idą na marne, ponieważ przystępujemy do nagrania tej produkcji i będzie można ją zobaczyć w TV, a być może w późniejszym czasie ukaże się na DVD.
             W planach Wiener Kammeroper było także wystawienie „Giasone” Francesco Cavalliego, gdzie miałem występować w tytułowej roli. Opera była już gotowa, mieliśmy nawet próbę generalną, po której dowiedzieliśmy się, że teatry zostały zamknięte w związku covidem, a właściwie z obostrzeniami z nim związanymi. Teatr nie zdecydował o jej nagraniu. Opera musiała zejść z repertuaru, ponieważ trzeba było przygotować scenę do kolejnej produkcji.
             Na przełomie września i października ubiegłego roku udało mi się wystąpić w operze „Bajazet” Antonio Vivaldiego, ale niestety, zaśpiewałem tylko podczas premiery i czterech kolejnych spektakli, ponieważ „złapałem covida”, a w kolejnych czterech zastąpił mnie Filippo Mineccia, który na szczęście ma tę partię w repertuarze.
Pandemia pokrzyżowała trochę moje plany artystyczne, ale dotknęło to wszystkich artystów na świecie.

              Czy przez cały czas przebywał Pan w Wiedniu?

              Nie, jak w listopadzie okazało się, że nie będziemy mogli grać „Giasone”, to wróciłem na kilkanaście tygodni do Polski. W marcu otwarto w Polsce na krótko teatry operowe i miałem okazję zaśpiewać partie Unulfo w operze „Rodelinda” Georga Friedricha Haendla w dwóch spektaklach w Polskiej Operze Królewskiej. Kilka tygodniu temu wróciłem do Wiednia, aby wziąć udział w produkcji „Saula”, a po nagraniu znowu powracam do domu. W czerwcu wybieram się do Meiningen.

              Od naszej ostatniej rozmowy, która zarejestrowałam w Krośnie, minęło już ponad rok. Miał Pan wtedy problemy zdrowotne oraz sporo propozycji występów.

              Tak, czekały mnie operacje obydwu stawów biodrowych. Udało mi się bardzo szybko wrócić do zdrowia, bo po każdej operacji już po dwóch tygodniach chodziłem bez kuli i czuję się fantastycznie. Mogę biegać, skakać i na scenie czuję się swobodnie. To ogromne szczęście. Jestem bardzo wdzięczny wszystkim moim znajomym, którzy przyczynili się do organizacji koncertu charytatywnego w Krośnie.

              Bardzo późno przekonał się Pan, że może Pan śpiewać kontratenorem i można stwierdzić, że miał Pan szczęście do świetnych pedagogów.

              Zgadza się, miałem ogromne szczęście. Głos kontratenorowy odkryłem jeszcze w Krakowie na Akademii Muzycznej razem z moim ówczesnym profesorem Jackiem Ozimkowskim. Następnie na studia magisterskie przeniosłem się do Warszawy i nadal pracuję w klasie prof. Artura Stefanowicza, światowej sławy kontratenora (aktualnie jestem na studiach doktoranckich i Profesor jest moim promotorem). W Akademii Operowej przy Teatrze Wielkim w Warszawie pracowałem pod kierunkiem m.in. Matthiasa Rexrotha i Eytana Pessena, wspaniałych artystów, którzy bardzo dużo mi pomogli w rozwijaniu moich umiejętności śpiewania kontratenorem.
              Mój pierwszy kontrakt otrzymałem właśnie dzięki Akademii Operowej. Pani dyrektor Beata Klatka zaproponowała mi lekcje z panią Brendą Hurley – dyrektorką Studia Operowego w Zurichu. Po zaśpiewaniu jednej arii, pani Brenda Hurley zapytała: „Co pan tu robi?”. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą – uczę się i ćwiczę... Wtedy usłyszałem stwierdzenie: „Pan jest gotowy na scenę”.
              Obiecała, że poleci mnie komuś i dotrzymała słowa. Chyba po trzech tygodniach otrzymałem wiadomość od dyrektora Theater Orchester Biel Solothurn w Szwajcarii z propozycją wykonania tytułowej roli w operze „Radames” Pétera Eötvösa.

              Miał Pan także szczęście w konkursach, bo najczęściej otrzymywał Pan nagrody albo jeśli nawet nie był Pan laureatem, to otrzymywał Pan propozycje występów, a czasami były one ważniejsze od nagrody finansowej.

              Zgadza się. Na przykład uczestniczyłem w konkursie w Innsbrucku i zaowocowało to propozycjami w Wiener Kammeroper, teraz w Theater an der Wien. Po Konkursie Belvedere miałem propozycje koncertów na Litwie i Łotwie, ale niestety, w związku z koronawirusem te koncerty się nie odbyły.

               Być może zostały tylko zmienione terminy tych koncertów na później. Ponadto z pewnością dyrektorzy teatrów operowych i agenci zapamiętali Pana udane występy, i kiedy tylko będziemy mogli słuchać muzyki na żywo, pojawią się także nowe propozycje.
Przystępujecie do nagrań i pewnie niełatwo będzie występować przy pustej widowni.

               Nie ukrywam, że jest to przykre. To nie jest to samo, bardzo brakuje nam publiczności. Mam ogromną nadzieję, że niedługo wszystko się zmieni. We wspomnianym już Meiningen mamy zaplanowaną premierę na wrzesień, ale zastanawiam się, czy to wydarzenie odbędzie się zgodnie z planem. Wprawdzie kontrakty już są, ale czy za pięć miesięcy teatry operowe będą działać na pełnych obrotach? Mam nadzieję, że zostaną otwarte przynajmniej dla 50% publiczności.

               Pamiętam Pana występy koncertowe, między innymi głośno było kiedyś o pojedynku kontratenorów – Pana z Michałem Sławeckim. Takie programy są nie tylko bardzo lubiane przez publiczność, ale także popularyzują muzykę klasyczną. Odniosłam wrażenie, że Panowie także świetnie się bawili.

               Zdecydowanie tak. Dobieraliśmy arie, w których mogliśmy się najlepiej pokazać. Nie traktowaliśmy tego jako rywalizację, a raczej jako popis. Złożyliśmy spory program i myślę, że nasz występ bardzo się podobał. Na bis zaśpiewaliśmy wspólnie arię z ”Rinalda” G.F. Haendla „Venti turibini” i wtedy już podzieliliśmy się fragmentami tej arii.

               Jest Pan młodym śpiewakiem, a już występował Pan nie tylko w Polsce i Austrii, ale także we wspomnianej Szwajcarii, Włoszech.

               Bardzo miło wspominam moje dotychczasowe występy, ale szczególnie ważny był dla mnie pobyt we Włoszech, ponieważ tam miałem przyjemność nagrać płytę z operą „Il Trespolo tutore” Alessandro Stradelli z dyrygentem Andrea de Carlo i wspaniałą obsadą, jak Roberta Mameli czy Riccardo Novaro. Płyta została wydana kilka miesięcy temu i już jest dostępna. Zachęcam do posłuchania na Spotify, jeśli ktoś miałby ochotę.

               Kilka lat temu założył Pan rodzinę i jest już miejsce na świecie, do którego Pan wraca z mocniej bijącym sercem. Pana żona nadal związana jest z poznańskim środowiskiem muzycznym?

               Tak, współpracuje z Teatrem Muzycznym w Poznaniu i z Krakowskim Teatrem Variété. Aktualnie jest w nowej produkcji Teatru Variété - „Pretty Woman” Bryan’a Adamsa i Jimi Vallance’a.
               Udało im się wykonać premierę, kiedy w marcu zostały teatry otwarte, aktualnie nie grają, ale wiem, że licencja jest wykupiona na dwa lata i może się jeszcze odbyć dużo spektakli tego musicalu. Byłem na premierze, bardzo mi się podobało i jeśli ktoś lubi musicale, to serdecznie zapraszam do Krakowskiego Teatru Variété”.

               Niełatwo jest chyba połączyć życie rodzinne z zawodowym.

               Jedynym plusem pandemii był fakt, że wreszcie mogliśmy być razem przez dłuższy czas w domu, bo prawie pół roku. Chyba nigdy tak długo nie byliśmy razem, ale było nam bardzo dobrze i szkoda, że już chyba to nie nastąpi zbyt szybko.
Staramy się jak najwięcej czasu spędzać razem. Nawet jeśli wyjeżdżam za granicę na dłużej, a żona ma w tym czasie wolne, to zabieram ją ze sobą albo przyjeżdża do mnie w odwiedziny. Jeśli pracuje, to zostaje w domu.

               Mam nadzieję, że niedługo będzie okazja oklaskiwać Państwa na estradach koncertowych i będzie okazja, aby informować czytelników o sukcesach na polskich i zagranicznych estradach.

                Dziękuję za rozmowę i życzę dużo zdrowia. Mam nadzieję, że po wakacjach będę mógł Państwa zaprosić na koncertowe wykonanie oratorium „Jephtha” G.F. Haendla pod batutą Maestro Paula Esswooda do Teatru Wielkiego w Poznaniu.

Z Rafałem Tomkiewiczem, świetnym kontratenorem młodego pokolenia rozmawiała Zofia Stopińska 16 kwietnia 2021 roku.

Wywiad Przewodni – Paweł Pudło Projekt „Żywioły”

Prowadzący: Jerzy Bryczek

       W Twoim dorobku znajdują się utwory na orkiestrę symfoniczną, chóry oraz zespoły kameralne. Poza muzyką poważną, tworzysz również muzykę filmową. Muzyka, muzyka i raz jeszcze muzyka. Skąd pomysł na zainteresowanie się ekologią i edukacją ekologiczną?

        Zawsze chciałem, jako twórca, aby moja muzyka służyła do czegoś więcej niż przekazywanie ładnych melodii. Cieszę się, gdy działa emocjonalnie na słuchacza, jednak największą wartość ma dla mnie sztuka niosąca ważną społecznie ideę. Projekt „Żywioły” opowiada historię Ziemi oraz człowieka, który jest jej nieodłącznym elementem. Pomimo, że już jesteśmy „techno-ludźmi” złączonymi niemalże ze smartfonami i internetem, to nadal pozostajemy częścią otaczającej nas przyrody.

        To nie pierwszy interdyscyplinarny projekt Twojego autorstwa. W 2015 roku na festiwalu Solidarity of Arts w Gdańsku swoją premierę miał „War Horns” co łączy te dwa projekty? I jak to się odnosi do Twojej idei „sztuki jako nośnika”.

        „War Horns” przedstawiał inną ideę. Temat globalnego pokoju, braku wojen, będący jedną z najwyższych wartości, które powinna pielęgnować ludzkość. Projekty te łączy fakt, że oba przekazują idee społeczne. Oba dotyczą nas wszystkich.

        22 kwietnia w Międzynarodowy Dzień Ziemi swoją premierę będzie mieć płyta „Żywioły”. Co słuchacze na niej znajdą?

        Piętnaście utworów orkiestrowych w stylistyce dobrej muzyki filmowej z elementami etnicznymi i elek troniki. To wszystko składa się na nowoczesną godzinną symfonię.

        W projekcie „War Horns” użyłeś dziesięciu waltorni. Jakie nietypowe rozwiązania znajdziemy w „Żywiołach”?

        Koncerty grane są na instrumentach recyklingowych, czyli takich, które są zbudowane po prostu ze śmieci. Selekcjonowałem je przez rok. Dużo różnych odpadów opakowaniowych, nie tylko plastikowych, również metalowych i drewnianych, ale wszystkie codziennego użytku. To było dla mnie bardzo ważne, aby były to rzeczy, z którymi słuchacz może skonfrontować się na codzień, takie które wyrzuca każdego dnia do śmietnika. Chcę uświadamiać, że nie do końca są to tylko śmieci, ale materiał, bardzo dobry zresztą materiał, którym jest np. plastik. My właściwie wyrzucamy skarby. Ważne w tym projekcie było pokazanie, jak poważnym problemem jest na świecie zanieczyszczenie plastikiem, który dziś znajduję się w wodzie, w powietrzu, a nawet w nas samych.

        W takim razie w jaki sposób muzyka może mieć wpływ na ekologię i ochronę środowiska?

        Podczas premiery “Żywiołów”, w kilku miejscach na terenie Wałbrzycha np. w Zamku Książ, odbywały się warsztaty i wykłady skierowane do dzieciaków - uczniów szkół podstawowych i liceów. Do tego projektu zaprosiłem naukowców Uniwersytetu Wrocławskiego, aby, jako specjaliści w tych dziedzinach, pokazali młodzieży cały proces wpływu człowieka na środowisko, zanieczyszczenie ziemi, powietrza czy wody. Nie chodzi tylko o dbanie o przyrodę, ale też pokazanie skutków zaniedbań. To nie powinno być nam obojętne, że zamiast segregować śmieci i wrzucać je do śmietników, to wyrzucimy je w lesie lub spalimy. Ludzie nie mają świadomości, że te złe działania do nas wrócą w takiej czy innej formie (np. palone śmieci powrócą jako toksyczne powietrze, którym wszyscy oddychamy). Jeśli już w naszych ciałach zaczyna znajdować się plastik, to możemy zadać pytanie: “Jakie tego skutki zdrowotne będą np. za 10 lat?”.

        Muzycy z filharmonii, wykładowcy uniwersyteccy, zespół innych podmiotów... ile osób było zaangażowanych w ten projekt i jak długo go już tworzysz?

         Projekt tworzę od 9 lat. Nareszcie udało mi się dopiąć wydanie płyty. To długo, ale też projekt jest niecodzienny i dość skomplikowany. Myślę, że do tej pory brało w nim udział blisko 300 osób. Muzycy, ludzie związani z wykładami ekologicznymi, osoby zaangażowane w powstawanie scenografii do koncertu, technicy, no i nie mogę zapomnieć o współproducentach płyty, w tym o osobie mojego przyjaciela i reżysera dźwięku Artura Wilniewczyca, z którym od lat współpracujemy. Mnóstwo osób było zaangażowana podczas wielu różnych etapów produkcji projektu, ale wymienianie ich zajęłoby mi pewnie z godzinę. Z tego miejsca chciałbym im podziękować za to jak wiele serca wnieśli do tego projektu.

         W „Żywiołach” przedstawiasz ludzi jako „piąty żywioł” - dlaczego?

         Ludzkość jest siłą natury, która w pewnym momencie pojawiła się na planecie i zaczęła ją sobie podporządkowywać na skalę totalną. Dzisiaj jako ludzkość, jako ten „piąty żywioł”, zapominamy o pozostałych czterech: powietrzu, ziemi, wodzie i ogniu, ale gdy wiatr zerwie linie wysokiego napięcia czy potężne ulewy spowodują powodzie, to naglę okazuje się, że jednak ta natura o sobie przypomina. Myślę, że jako ludzie, powinniśmy mieć więcej szacunku do przyrody. Ludzkość jak każdy żywioł może być z jednej strony budującą, a z drugiej niszczącą siłą.

         Dziewięć lat pracy nad projektem i z każdym rokiem rozwijasz go o kolejne pomysły. Jakie są dalsze plany? Film? Animacja? Co tym razem wymyśli Paweł Pudło?

         To jest taki szeroki temat „Co dalej?”. Jest plan aby powstał film. Z pewnością ten projekt nie kończy się dzisiaj i będzie trwał póki żyję i mam energię do jego rozwijania. Przede wszystkim będą to koncerty w filharmoniach. Pokazanie tego, że muzyka poważna może być nowoczesna, że na scenach nie muszą być same “fraki i muszki” a muzyka może podobać się osobom, które na codzień omijają filharmonie szerokim łukiem.

         Czy w takim razie Paweł Pudło to polski kompozytor z szalonymi pomysłami, który nie boi się ich realizować?

         Można tak powiedzieć, aczkolwiek ja mocno stąpam po ziemi. Również jako producent tych swoich pomysłów. Z pewnością one są szalone, ale zawsze szukam realnego sposobu na ich realizację.

Fascynuje mnie różnorodność i niepowtarzalność ludzkiego głosu

            Zawsze z wielką radością informujemy naszych czytelników o sukcesach młodych artystów z Podkarpacia. Tym razem naszym gościem jest Dominik Lasota, kompozytor współczesnej muzyki klasycznej oraz filmowej, autor wielu opracowań orkiestrowych, aranżacji chóralnych, skrzypek, dyrygent i pianista. Aktualnie Dominik Lasota jest doktorantem Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie oraz asystentem w Instytucie Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego.

              Zanim porozmawiamy o Pana dorobku kompozytorskim i prężnej działalności, proszę opowiedzieć o pierwszych kontaktach z muzyką oraz o nauce w rzeszowskich szkołach muzycznych. Kiedy pomyślał Pan, że chce Pan być twórcą, a nie tylko odtwórcą utworów muzycznych innych kompozytorów?

              Już jako dziecko wykazywałem większe zainteresowanie tworzeniem muzyki niż jej odtwarzaniem. Zarówno podczas nauki w Zespole Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie, jak i podczas prób chóru „Pueri Cantores Resovienses” sięgałem po różne partytury chóralne i orkiestrowe. Przeglądałem je i analizowałem, często przy tym zapisując tematy melodyczne oraz ciekawe połączenia akordów. Trafiłem na bardzo dobrych pedagogów, dzięki którym mogłem wybrać własną drogę artystyczną, a pierwsze publiczne wykonania moich kompozycji zmotywowały mnie do rozwoju moich muzycznych zainteresowań i pasji.

              Czas studiów z zakresu kompozycji i prowadzenia zespołów w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie był niezwykle owocny. Nie tylko zdobywał Pan umiejętności w wymienionych już dziedzinach u znanych mistrzów, ale także włączył się Pan w nurt organizatorski, mający na celu propagowanie twórczości młodych kompozytorów.

              Okres studiów na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina oprócz sfery artystycznej, rozwinął także mój talent organizatorski. Z dumą wspominam o mojej działalności jako prezesa Koła Naukowo-Artystycznego. W ciągu kilku lat zorganizowaliśmy 15 różnych wydarzeń artystycznych. Podczas naszych koncertów swoje premiery miało aż 40 utworów, a w konferencjach poświęconych zapomnianym polskim twórcom wzięło udział ponad 30 prelegentów z 11 różnych ośrodków naukowych. Te doświadczenia pomagają mi obecnie w organizowaniu wydarzeń artystycznych w Instytucie Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, ale także w zaplanowaniu swojej pracy.

              Proszę powiedzieć o utworach, koncertach oraz innych projektach, które były bardzo ważne w Pana dotychczasowej działalności.

              Miałem szczęście spotkać na swojej drodze muzycznej świetnych muzyków, a przy tym dobrych pedagogów. Za ich sprawą zmieniała się moja perspektywa patrzenia na świat, rozwijania się i realizowania coraz trudniejszych celów. Trudno mi jednoznacznie określić, które wydarzenia artystyczne były najistotniejsze w moim życiu. Każdy koncert, próba i kontakt z wykonawcą to wyjątkowa okazja, która może się przerodzić w wielką muzyczną przygodę. W tej perspektywie doceniam zarówno głośne koncerty podczas międzynarodowych festiwali muzycznych, jak i te kameralne w zaciszu.

              Może się Pan pochwalić sporym dorobkiem kompozytorskim i, co najważniejsze, większość utworów została wykonana. Tworzy Pan zarówno z potrzeby serca, jak i na zamówienie.

              Dotychczas zostało wykonanych ponad 90 moich utworów. Wiele z nich zostało zarejestrowanych i emitowanych na antenach telewizyjnych i radiowych. Cieszy mnie fakt, że coraz częściej zgłaszają się do mnie dyrygenci i przedstawiciele różnych instytucji muzycznych z propozycją przygotowania dla nich nowych kompozycji. Dzięki temu moja muzyka pojawia się na międzynarodowych i ogólnopolskich festiwalach, a do grona jej wykonawców należą świetni instrumentaliści i wokaliści. Poza utworami i aranżacjami pisanymi na zamówienie, ważnym elementem mojej twórczości są utwory pisane z potrzeby serca. Podczas ich pisania mam możliwość eksploracji moich pomysłów, pozbawionych zewnętrznych sugestii dotyczących obsady, formy, długości dzieła i innych czynników pojawiających się podczas zamówień.

               Miałam szczęście wysłuchać kilkunastu prawykonań Pana utworów. Doskonale pamiętam znakomicie przyjęte przez publiczności prawykonania w Rzeszowie pasyjnych utworów wokalno – instrumentalnych „Litania o Mece Pańskiej” i „Mysteria Dolorosa”, gorąco oklaskiwany był hymn „Da pacem, Domine” skomponowany specjalnie na IX Krajowy Kongres Polskiej Federacji „Pueri Cantores” oraz cykl pieśni wykonany po raz pierwszy podczas Przemyskiej Jesieni Muzycznej.
We wszystkich wykorzystany był głos ludzki – stąd mój wniosek, że ten instrument fascynuje Pana w sposób szczególny.

               Spora część moich utworów to kompozycje chóralne lub wokalno-instrumentalne. Fascynuje mnie różnorodność i niepowtarzalność ludzkiego głosu, a w szczególności jego brzmienie i barwa. Przez wiele lat śpiewałem w chórach i zespołach wokalnych. Dzięki temu zdobyłem spore doświadczenie wykonawcze w tej dziedzinie i mogę je teraz wykorzystać podczas tworzenia nowych kompozycji.

               Bardzo się ucieszyłam, kiedy podczas jednego z koncertów w sali Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego dowiedziałam się, że jest to Pana miejsce pracy. Postanowił Pan działać również w rodzinnych stronach.

                Bardzo się cieszę, że jestem pracownikiem Uniwersytetu Rzeszowskiego. Praca w Instytucie Muzyki daje mi możliwość praktycznego wykorzystania moich umiejętności, podzielenia się z innymi zdobytym doświadczeniem oraz rozwinięcia zdolności pedagogicznych. Zawód nauczyciela akademickiego to okazja do wielu ciekawych rozmów ze studentami i pracownikami na temat muzyki i sztuki. To także możliwość konfrontacji różnych perspektyw artystycznych i wymiany poglądów. Mimo krótkiego stażu, we współpracy z innymi pracownikami Instytutu zrealizowaliśmy kilka ciekawych wydarzeń muzycznych, które zostały gorąco przyjęte przez słuchaczy.

                Ostatnio do mojego odtwarzacza najczęściej trafiają dwie nowe płyty z Pana kompozycjami, w wykonaniu muzyków – wykładowców Instytutu Muzyki UR oraz studentów. To dwie różne płyty z piękną muzyką.
Interesuje nas wszystko, co może te płyty przybliżyć czytelnikom. Kiedy zrodziły się pomysły na muzykę, czy tworzył ją Pan z myślą o konkretnych wykonawcach?
Proszę najpierw opowiedzieć o płycie „...spaces of the imagination...”.

                Idea powstania płyty sięga końca 2019 roku, wówczas 20 listopada w Sali Koncertowej Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego odbył się koncert w wykonaniu pracowników oraz studentów, podczas którego zabrzmiał po raz pierwszy mój utwór „...spaces of the imagination ...”. Oświetlenie sceny oraz widowni zostało zredukowane do wymaganego minimum, wykonawcy utworu zostali rozmieszczeni przestrzennie wokół widowni, a słuchaczy poproszono o zamknięcie oczu i próbę przeniesienia swojej wyobraźni w świat muzyki, zapominając o codzienności. Żywe zainteresowanie i pozytywne komentarze płynące po prawykonaniu sprowokowały mnie do podjęcia kontynuacji działań związanych z tym projektem, efektem czego jest płyta wydana przez warszawskie wydawnictwo Requiem Records.
                W opozycji do świata wypełnionego mnóstwem informacji i danych, które z dnia na dzień pojawiają się wokół nas, myślę, że ciekawą propozycją wydaje się być chwilowe zmniejszenie tempa życia, wyciszenie swoich smartfonów i laptopów oraz przeniesienie swojej wyobraźni do świata muzycznych przestrzeni utworu „...spaces of the imagination...”. Kraina ta jest pozbawiona tradycyjnych konturów i form, nie odnajdziemy w niej poczucia przemijania czasu, a obecność w niej można porównać do twórczej medytacji muzycznej.
                Uważam, że szczególnie ważnym elementem z perspektywy akademickiej jest połączenie ze sobą kilku muzycznych generacji artystycznych. Z jednej strony wśród wykonawców znaleźli się uznani muzycy, profesorowie i wykładowcy związani z regionem podkarpackim, z drugiej wyróżniający się studenci Instytutu Muzyki, dla których udział w nagraniach to szansa na poszerzenie swoich umiejętności oraz rozbudowanie portfolio.
Wykonawcy płyty „...spaces of the imagination...” to:
Podkarpacki Kwintet Akordeonowy „Ambitus V” w składzie:
prof. Paweł Paluch, Tomasz Blicharz, Michał Stefanik, Mariusz Siuśta, prof. Mirosław Dymon (Dyrektor Instytutu Muzyki);
Zespół Wokalny „Unanime” w składzie:
Samuela Łach, Katarzyna Bembenek, Edyta Kotula, Karolina Potoczna,
Michał Kalista, Ryszard Pich, Krzysztof Tomecki, Jakub Kiwała;
Studenci Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego:
Edyta Czekaj, Małgorzata Glesman, Angelika Pacuta, Bogumiła Kutacha.

spaces of the imagination okładka1

                Drugą płytę zatytułował Pan po prostu „Baczyński – Unanime – Lasota”

                Od dawna podobała mi się twórczość i sposób wyrażania przeżywanych emocji Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. W moim odczuciu to wiersze, które są połączeniem młodzieńczej fantazji oraz przymusowo-szybko osiągniętej dojrzałości. Poszukując podstawy słownej do moich kompozycji wybrałem te, które najbardziej mnie poruszyły. To teksty, które mimo smutku, nostalgii, strachu czy rozpaczy, wypowiada młody człowiek. Odnajduję w nich wiele metafor, porównań oraz wiele ciszy wynikającej z niedopowiedzianych słów. Teksty, do których pisałem muzykę, są bardzo różnorodne i nasycone głęboką warstwą emocjonalną. Komponując, moim głównym zadaniem była troska o nie pozbawienie tych słów przestrzeni i niezakłócenie ich znaczenia warstwą muzyczną.
                Większość utworów, które znalazły się na płycie, zostało skomponowanych na zamówienie Zespołu Wokalnego Unanime, prowadzonego przez dr Annę Marek-Kamińską. To renomowany zespół, który na swoim koncie ma liczne sukcesy, w tym udział w międzynarodowych festiwalach i konkursach muzycznych. Specyfika walorów brzmieniowych konkretnych głosów była bardzo pomocna podczas komponowania całego cyklu. W moim odczuciu piękno i naturalność ich głosów doskonale uzupełnia połączenie tekstu Krzysztofa Kamila Baczyńskiego oraz mojej muzyki.
Płyta została podzielona na 3 działy tematyczne - utwory religijne, miłosne i katastroficzne, ukazując tym samym różnorodność poezji Krzysztofa Kamila Baczyńskiego.

Baczyński Unanime Lasota okładka

                Wiadomo, że do wydania płyt potrzebne były po prostu pieniądze. Kto Was wsparł?

                Twórcy i wykonawcy obu płyt wyrażają serdeczne podziękowanie za wsparcie finansowe nagrania muzyki oraz wydania płyt na ręce władz Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Bardzo dziękuję za rozmowę. Mam nadzieję, że niedługo będziemy mogli poinformować Państwa o kolejnych nowych dziełach Dominika Lasoty, zaprosić na koncerty lub zaproponować wysłuchanie nagrań. Gorąco polecam Państwu dwa nowiuteńkie albumy z kompozycjami Dominika Lasoty.

Zofia Stopińska

Mirosław Jacek Błaszczyk: "Muzyka i melomani to są naczynia połączone"

            Zapraszam Państwa na spotkanie z prof. Mirosławem Jackiem Błaszczykiem, jednym z najwybitniejszych polskich dyrygentów swego pokolenia, znakomitym pedagogiem, kierownikiem Katedry Dyrygentury Symfoniczno-Operowej w Akademii Muzycznej w Katowicach. Wywiad został nagrany przed koncertem, 19 marca 2021 roku w Filharmonii Podkarpackiej.

             Rozpoczynamy naszą rozmowę od gratulacji, bowiem płyta z oratorium "Sanctus Adalbertus" op. 71 Henryka Mikołaja Góreckiego w wykonaniu solistów Ewy Tracz (sopran), Stanisława Kufluka (baryton), Chóru Filharmonii Śląskiej i Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Śląskiej pod Pana batutą została nominowana do Nagrody Muzycznej Fryderyk 2021. Płyta została wydana nakładem wytwórni DUX Recording Producers.

              To prawda. Bardzo mnie wiadomość o tej nominacji ucieszyła, ponieważ wcześniej była także nominowana IV Symfonia Henryka Mikołaja Góreckiego, która była odtworzona przez syna Mikołaja Góreckiego. Obydwa utwory zostały nagrane podczas koncertów.
Oratorium to powstało w 1997 roku jako upamiętnienie 1000. rocznicy męczeńskiej śmierci św. Wojciecha. Miało ono zostać wykonane podczas pielgrzymki do Polski papieża Jana Pawła II. Niestety, z powodu choroby kompozytora nie doszło do jego prawykonania. Rękopis oratorium odnalazł w archiwum kompozytora jego syn, Mikołaj Górecki.
             4 listopada 2015 roku, pięć lat od śmierci swojego twórcy, "Sanctus Adalbertus" zostało po raz pierwszy na świecie wykonane podczas uroczystego koncertu w Centrum Kongresowym ICE Kraków z okazji 70. rocznicy założenia Polskiego Wydawnictwa Muzycznego. Nominowany album zaś stanowi światową fonograficzną premierę utworu.
Do wykonania tego utworu potrzebny jest bardzo duży zespół orkiestrowy, liczący co najmniej 90 muzyków, z dużym kwintetem smyczkowym i bardzo rozbudowaną perkusją. Do tego potrzebna jest dwójka solistów i chór – w sumie olbrzymi aparat wykonawczy.
             Jestem jednak przekonany, że ten utwór obok III Symfonii, Trzech utworów w dawnym stylu oraz Koncertu fortepianowego, należy do utworów Henryka Mikołaja Góreckiego, które mają szanse często być wykonywane na świecie.

             Trzymam kciuki za pomyślne głosowanie w drugiej turze.

             Bardzo dziękuję, to jest istotne, ale uważam, że najważniejsze już za nami – utwór został zauważony i sama nominacja już jest sukcesem.

             Bardzo się cieszę, że mogę z Panem rozmawiać i przygotował Pan Orkiestrę Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej, ale trochę smutno, że znowu czeka nas przerwa i przez jakiś czas nie będziemy mogli słychać koncertów na żywo.

              Niestety, mamy teraz bardzo niedobry czas dla kultury, bo praca w teatrach operowych i dramatycznych oraz filharmoniach polega na tym, że przygotowujemy program i chcemy go wykonać przed publicznością. Liczymy na przeżycia i reakcję osób znajdujących się na widowni. Muzyka i melomani to są naczynia połączone. Oddzielenie tego jest szalenie trudne dla obu stron.
             Dla muzyków, którzy grają online i kłaniają się do pustej sali, starają się, jak mogą, żeby to wykonanie było jak najlepsze, ale brakuje im oddechu publiczności, który powoduje większą koncentrację i zaangażowanie, dzięki którym muzyka wznosi się na wyżyny. Kiedy gramy w pustej sali, jest to prawie niemożliwe.
Mnie także trudno jest dyrygować, kiedy widownia jest pusta. Inaczej się czujemy, jeśli wychodzimy na estradę i widzimy połowę czy nawet tylko 25 procent publiczności, która też jest złakniona żywej muzyki.
              Oglądając po pewnym czasie nasze koncerty online, sprawdzamy, ile osób wysłuchało naszych koncertów, czytamy komentarze i możemy powiedzieć, że melomani tęsknią za muzyką, a przede wszystkim za swoimi muzykami. Z pewnością melomani w Rzeszowie śledzą przede wszystkim to, co się dzieje w Filharmonii Podkarpackiej, melomani w Białymstoku śledzą to, co się dzieje w Filharmonii i Operze Podlaskiej.
              Jest taka więź i cudownie, że melomani piszą ciepłe słowa na temat zamieszczonych w sieci koncertów, a także najczęściej są to słowa: „miejmy nadzieję, że już wkrótce spotkamy się na żywo”.
To najlepiej świadczy o tym, że każdy region wychował swoich wielbicieli, swoich melomanów.

              Zaletą koncertów online jest fakt, że można ich słuchać również w różnych miejscach na świecie i jeśli ktoś przebywa daleko od ośrodka muzycznego, z którego pochodzi, to może śledzić, co się dzieje w jego rodzinnych stronach.
Dzisiaj pod Pana batutą posłuchamy utworów dla szerokiego grona publiczności. Tego koncertu posłuchają z przyjemnością nie tylko melomani.

               Tak, chociaż mało znana jest Uwertura do opery "Zamek na Czorsztynie" Karola Kurpińskiego, ale to jest lekka, cudowna muzyka. Ja ją „wynalazłem”, kiedy pracowałem z Sinfonią Iuventus. Potrzebowaliśmy wtedy utworu na orkiestrę tego kompozytora, a wtedy mało miałem wiedzy o Kurpińskim i oprócz Dwóch chatek nie znałem innego utworu.
              Dostałem partyturę Uwertury do Zamku na Czorsztynie i zachwyciłem się nią już studiując utwór przy fortepianie.
Oczywiście, że Karol Kurpiński skomponował ją posługując się swoim językiem muzycznym i wykorzystując elementy muzyki ludowej, ale w warstwie technicznej pobrzmiewają echa Mozarta, echa lekkiego, zwiewnego, początkującego Rossiniego. Piękna melodyka oraz wyraźne związki z wymienionymi wielkimi kompozytorami sprawiają, że Uwertury nie tylko świetnie się słucha, ale ma ona także warstwę energetyczną typową dla Czarodziejskiego fletu Mozarta czy Jedwabnej drabinki Rossiniego. Dużo w niej delikatnych, artykulacyjnych krótkich perełek i to jest najlepszym dowodem, że polscy kompozytorzy tego okresu tworzyli wspaniałe dzieła.
              Symfonia „Haffnerowska” D – dur KV 385 Wolfganga Amadeusza Mozarta to wspaniałe, radosne dzieło, które powstało w bardzo dobrym okresie życia kompozytora. Od pierwszej do czwartej części mamy jedną wielką zabawę muzyczną, niezwykle atrakcyjną dla słuchacza, ale niezwykle wymagającą dla muzyków, szczególnie dla instrumentów smyczkowych, chociaż instrumenty dęte mają także pole do popisu.
               To są dwie perły przełomu klasycyzmu i wczesnego romantyzmu, a na zakończenie mamy „przebój” muzyki symfonicznej, jakim jest Uwertura - Fantazja „Romeo i Julia” Piotra Czajkowskiego.
               Gdyby ktoś tylko przeczytał wstęp do dramatu „Romeo i Julia” Williama Szekspira, a później posłuchał muzyki, to wiedziałby wszystko o tym arcydziele.
W czasie 20 minut Czajkowski opowiedział o wszystkim, co znajduje się w dziele Szekspira. Tam jest miłość, tam jest zazdrość, tam jest pycha, tam jest nienawiść, tam jest dramat, tam jest morderstwo i tam jest dobre, optymistyczne zakończenie, bo dwójka kochających się osób znalazła spokój.

               Starałam się ostatnio na różne sposoby śledzić Pana działalność artystyczną i doszłam do wniosku, że Pana praca jest ceniona i ma Pan jej mnóstwo. Zaplanowanych ma Pan dużo koncertów w Polsce i pewnie są także nadal propozycje płynące z zagranicy.

                 Ostatnio ze względu na pandemię wyjazdy zagraniczne zostały wstrzymane w jedną i drugą stronę. Nie wyjeżdżamy i nie możemy zapraszać gościnnie solistów i dyrygentów, bo mamy trudne czasy.
               Oprócz wspomnianej już nominacji do nagrody Fryderyk mojego albumu, otrzymałem w grudniu Złoty Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Mam ogromną satysfakcję z faktu, że doceniono moją wieloletnią pracę z różnymi zespołami, bo oprócz Filharmonii Śląskiej, gdzie byłem ponad 20 lat dyrektorem artystycznym, to jeszcze pomagałem: w Toruniu, Jeleniej Górze, w Capelli Bydgostiensis w Bydgoszczy, przez kilka lat byłem szefem artystycznym w Sinfonii Iuventus, a teraz objął to stanowisko mój wychowanek Marek Wroniszewski. Po wielu latach powróciłem niedawno do Białegostoku i tam jestem teraz szefem artystycznym w Operze i Filharmonii Podlaskiej.
                Dużo było w mojej działalności tych zmian, ale też mam wielką satysfakcję, że gdy wracam do tych zespołów, o których wspomniałem, to jestem wprost entuzjastycznie witany przez muzyków. Cieszę się, że ta praca, którą tam włożyłem, nie poszła na marne, mało tego, muzycy są mi wdzięczni za te wspólnie spędzone lata, bo inaczej nie byłoby takiej reakcji i nie byłbym zapraszany do Filharmonii Śląskiej, Jeleniej Góry, Torunia, Bydgoszczy... Tym większa satysfakcja, że po wielu latach otrzymałem najwyższe odznaczenie za pracę w dziedzinie kultury.

                Fantastycznie, że rozstaje się Pan z zespołami, do których z radością wraca Pan jako gościnny dyrygent.

                To wcale nie polega na tym, żeby wiedzieć, kiedy odejść. Nadchodzi taki moment, kiedy trzeba zadać sobie pytanie – czy ja jeszcze jestem w stanie dalej rozwijać ten zespół, czy powiedzieć – zrobiłem swoje, po latach wspólnej pracy ta reakcja nie jest już taka, jakiej bym sobie życzył. Lepiej wtedy powiedzieć – dziękuję bardzo i oddać ster innemu, bardzo dobremu dyrektorowi, a takim jest Adam Wesołowski w Filharmonii Śląskiej, żeby ten zespół dalej się rozwijał. Największą satysfakcją dla mnie jest, jeśli to, co ja robiłem, jest kontynuowane, a zespół robi kolejne postępy. Uważam, że tak powinni postępować dyrygenci. Nie można tkwić w przekonaniu, że do emerytury albo do śmierci będę pracował w jednym miejscu. W pewnym momencie trzeba zadać sobie pytanie, czy ja mam na tyle entuzjazmu, który będzie owocował rozwojem zespołu.
                Proszę zauważyć, że w najlepszych orkiestrach na świecie kadencje wybitnych dyrygentów trwają średnio do 10 lat. Na przykład po tylu latach Claudio Abbado oddaje ster Simonowi Rattle’owi, który z kolei po ośmiu latach przekazuje zespół Gustavo Dudamelowi. Claudio Abbado już nie żyje, ale Simon Rattle jest nadal zapraszany i ubóstwiany przez muzyków, bo wiedzą, że on im dał swoje serce, umiejętności i wiedzę. Jeden dyrygent nie jest w stanie mieć kontrolę nad wszystkimi cechami: artykulacją, frazą, nieskazitelną intonacją, współbrzmieniem, balansem...
W każdym zespole po jakimś czasie należy dokonywać zmian szefa artystycznego. To jest szalenie ważne.

               Obowiązków administracyjnych ma Pan sporo, prowadząc Katedrę Dyrygentury Symfoniczno-Operowej.

                To prawda, ale należy także uwzględnić fakt, że przybywa nam lat. Nie mamy ciągle trzydziestu czy czterdziestu lat. Nie narzekam na zdrowie, ale ciągle muszę mieć dużo energii.
                Podjąłem się nowych obowiązków w Białymstoku. Kiedy odchodziłem stamtąd w 1995 roku, była tylko Filharmonia, a w tej chwili jest opera i filharmonia, wybudowany jest nowy gmach, przybyło zatrudnionych artystów, a to związane jest z nowymi wyzwaniami, nowymi odkryciami artystycznymi.
Orkiestra liczy 100 osób i można się spełniać pod względem repertuarowym, zamieszczając czasem w programie symfonie: Mahlera, Brucknera, Bartoka czy Strawińskiego. Jest to moja nowa, myślę, że ostatnia przed emeryturą karta w mojej działalności artystycznej.
Przez kilka lat mogę jeszcze dobrze służyć Białemustokowi, który tak samo kocham jak Katowice.
Bardzo się cieszę, że mogę pracować w obydwu tych miastach.

                Karierę dyrygenta rozpoczął Pan ponad 30 lat temu. Proszę powiedzieć, kto miał łatwiejszy start – Pan czy młodzi dyrygenci, którzy dzisiaj rozpoczynają działalność?

                Myślę, że dzisiaj jest o wiele lepiej. Wszyscy mają bez problemu dostęp do nagrań, a to jest bardzo ważne. Kiedy ja studiowałem, można było kupić tylko czarne płyty i trzeba było penetrować instytuty – najczęściej niemiecki i węgierski. Bardzo nikły był także dostęp do partytur. Szukaliśmy w bibliotekach albo czasem udawało się zakupić partytury również w sklepach instytutów.
                W tej chwili w Internecie można wszystko znaleźć i wydrukować każdą partyturę, i posłuchać utworu, nad którym pracujemy.
Ilość kursów mistrzowskich na świecie jest aktualnie ogromna. Jeżeli ktoś chce rozwijać swój talent i ma sponsoring w postaci państwowych stypendiów lub rodziców stać na pokrycie kosztów, to ma nieograniczone możliwości.
                Mój absolwent Piotr Wacławik jest aktualnie asystentem w Operze Krakowskiej, ale odwiedził już pół świata, uczestnicząc w różnych kursach i konkursach. Otrzymał wiele nagród w postaci kursów w Europie, był na stypendium w Stanach Zjednoczonych. Jeśli ktoś chce rozwijać swoje umiejętności i wiedzę, to nie ma żadnych problemów.
                Kiedy ja studiowałem, to w Europie były bodajże trzy, może cztery konkursy - Międzynarodowy Konkurs dla Młodych Dyrygentów w Besançon, Konkurs Dyrygencki Herberta von Karajana, Międzynarodowy Konkurs Dyrygencki w Budapeszcie i Międzynarodowy Konkurs Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga w Katowicach. To było wszystko, a ponadto przejść wszystkie eliminacje nie było łatwo i stąd bardzo trudno było się pokazać na arenie międzynarodowej.
                Trzeba także pamiętać, że pozamykane były granice państw i przemieszczanie się nie było proste. W tej chwili można mieć jedynie legitymację lub dowód osobisty i startować w różnych konkursach we wszystkich państwach Unii Europejskiej.
Marta Gardolińska, która kiedyś m.in. otrzymała wyróżnienie w Konkursie dyrygenckim w Białymstoku, niedawno wygrała konkurs i została dyrektorką muzyczną Opéra national de Lorraine (jest pierwszą w historii kobietą, kierującą istniejącą od 1758 roku instytucją). Szanse są olbrzymie dla wszystkich muzyków, nie tylko dla dyrygentów i nie potrzeba żadnych pozwoleń i wiz.
                Muszę tylko powiedzieć, że niestety, nie dorobiliśmy się jeszcze w Polsce mecenatu dla najlepszych muzyków.
Jeśli trafiają dyrygenci do różnych agencji artystycznych, to poprzez znajomości swoich profesorów. Dla przykładu powiem, ze Tadeusz Strugała zarekomendował kilku swoich absolwentów do renomowanej agencji artystycznej w Anglii, ale nie było to związane z wygraniem prestiżowego konkursu dyrygenckiego.
Spore szanse mają pianiści ze względu na Konkurs Chopinowski i wokaliści. Państwo wiedzą, że nasi czołowi śpiewacy mają bardzo wysoką renomę i agenci sami szukają w Polsce talentów w dziedzinie śpiewu operowego.
                 Moim zdaniem to powinno się zmienić i wszyscy najlepsi młodzi muzycy, najbardziej rokujący wielką karierę artystyczną, powinni otrzymać wsparcie, dzięki któremu mogliby szybko być docenieni w Europie i na świecie.

                 Pomimo braku warunków można powiedzieć, że Pan miał także szczęście, bo uczestniczył Pan w konkursach dyrygenckich, był Pan na stypendium w Stanach Zjednoczonych...

                   To prawda, ale to było dzięki temu, że mój Profesor był szefem Międzynarodowego Konkursu Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga. Gdybym nie był absolwentem prof. Karola Stryji, to miałbym kłopoty z dostaniem się na ten konkurs, bo Profesor dbał, aby jego zdolni studenci na tym konkursie się pokazali. Jak już powiedziałem, mało było wówczas konkursów dla dyrygentów, ale ja także nie byłem typowym konkursowiczem. Kiedy zdobyłem czwarte miejsce podczas IV edycji konkursu w Katowicach, byłem bardzo niezadowolony, wręcz załamany, że nie udało mi się znaleźć w pierwszej trójce, ale po latach doceniam tę nagrodę, która dała mi możliwość wyjazdu na stypendium do Los Angeles. Tam zostałem zauważony i otrzymałem propozycje poprowadzenia koncertów.
                 Później byłem na tournée po Stanach Zjednoczonych z Orkiestrą Państwowej Filharmonii w Białymstoku (1995; m.in. nowojorska Carnegie Hall).
O tym tournée było głośno w całej Polsce, bo mała orkiestra z niewielkiego ośrodka, jakim był wtedy Białystok, występowała w słynnej Canegie Hall. Gdyby to wydarzyło w obecnych czasach, moje notowania byłyby o wiele wyższe, ale ja i tak jestem bardzo zadowolony z życia, że tyle mi dało satysfakcji i tyle możliwości spełnienia się, i spełniam się nadal jako artysta.

                 Czy to prawda, że o takim instrumencie jak orkiestra pomyślał Pan dosyć późno, bo słyszałam, że mając już kilkanaście lat grał Pan na organach, w piłkę i chodził Pan do Filharmonii Śląskiej.
                 Dyrygowanie orkiestrą nie było marzeniem osiemnastoletniego młodzieńca, miałem inne zainteresowania, niekoniecznie związane z muzyką. Na koncerty zacząłem chodzić regularnie jak rozpocząłem studia na Wydziale Wychowania Muzycznego. Wówczas prof. Jan Wincenty Hawel „zaraził” mnie muzyką i wtedy zacząłem poważnie myśleć o tym, żeby to, co ma człowiek pod palcami na organach, mieć jako instrument żywy. Moim zdaniem orkiestra symfoniczna to są „żywe organy”.
                 Na organach grający może sobie każdy register włączyć lub wyłączyć, albo ściszyć pedałem, a potem screscendować, włączyć tutti czy mezzoforte i zmieniać barwę przy pomocy registrów.
Dyrygując orkiestrą, używając rąk lub mimiki prosimy orkiestrę, aby zagrali tak, a nie inaczej. Dzięki grze na organach upewniłem się, że chcę studiować dyrygenturę.

                 Myślę, że za jakiś czas można będzie z wyprzedzeniem planować koncerty, że po dzisiejszym koncercie wyjedzie Pan zadowolony ze współpracy z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej, a jak otrzyma Pan kolejne zaproszenie, to chętnie poprowadzi Pan u nas kolejny koncert.

                 Powiem Pani, że mamy już wspólne plany, bo będziemy w Busku - Zdroju galą operową kończyć wspólnie z Filharmonią Podkarpacką Międzynarodowy Festiwal Muzyczny im. Krystyny Jamroz.
Gospodarzem tego wieczoru będzie pan Wiesław Ochman, a w gronie solistów znajdzie się jego wnuk Krystian Ochman. To będzie nowinka muzyczna.
Myślę, że współpraca z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej będzie bardzo owocna.

Szanowni Państwo,
mój gość powiedział już bardzo dużo o utworach, które złożyły się na program koncertu w Filharmonii Podkarpackiej – ostatniego koncertu przed kolejną pandemiczną przerwą.
Ja dodam tylko, że był to wspaniały wieczór z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej w roli głównej. Przez cały czas słuchaliśmy efektów znakomitej współpracy dyrygenta i orkiestry. Przepięknie zabrzmiały rzadko wykonywana Uwertura do opery „Zamek na Czorsztynie” Karola Kurpińskiego i radosna Symfonia „Haffnerowska” D – dur KV 385 Wolfganga Amadeusza Mozarta.
Publiczność gorąco oklaskiwała wykonania tych dzieł, ale ogromne wrażenie wywarła znakomita kreacja Uwertury - Fantazji „Romeo i Julia” Piotra Czajkowskiego. Długo nie milkły brawa po zakończeniu utworu i wykonaniu krótkiego fragmentu tego dzieła na bis. Wszyscy chcieli, aby ten wieczór jeszcze trwał, bo nie wiadomo, kiedy ponownie się zobaczymy.

Zofia Stopińska

Z Arturem Jaroniem nie tylko o koncertach"

            W programie koncertu, który odbył się 5 marca 2021 roku w Filharmonii Podkarpackiej, znalazły się wyłącznie utwory kompozytorów francuskich. Wieczór rozpoczęła skomponowana w 1887 roku przez Gabriela Faure Pavana – niewielkich rozmiarów kompozycja, uwodząca słuchaczy tajemniczym nastrojem oraz rytmem dawnego tańca hiszpańskiego.
            Na finał zabrzmiała Mała suita, jeden z najwcześniejszych utworów Debussy’ego, który w oryginale powstał w 1889 roku na cztery ręce i dopiero później kompozytor opracował go na orkiestrę, a środkowe ogniwo stanowiła Fantazja na fortepian i orkiestrę, której muzyka urzeka młodzieńczą świeżością, ciekawą harmonią i różnorodnymi barwami. Partie solowe w tym utworze wykonał Artur Jaroń, a Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej dyrygował Jacek Rogala.
            Przed koncertem miałam okazję rozmawiać z panem Arturem Jaroniem i zapraszam Państwa do przeczytania tej rozmowy.

              Dawno Pan nie występował w Rzeszowie.

              Ostatni raz byłem zaproszony jako solista koncertu w Filharmonii Podkarpackiej w 2017 roku. Grałem wtedy Koncert fortepianowy F- dur i Błękitną Rapsodię – George’a Gershwina i chyba z sukcesem, skoro pani dyrektor Marta Wierzbieniec zdecydowała się zaprosić mnie po raz kolejny. Moje związki z Filharmonią Podkarpacką w Rzeszowie są ścisłe, bo jeśli nawet ja nie gram w Rzeszowie, to Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej gości u mnie na Międzynarodowym Festiwalu Muzycznym im. Krystyny Jamroz w Busku-Zdroju i przez cały czas podtrzymujemy więzy współpracy i przyjaźni muzycznej.
              Podczas dzisiejszego mojego spotkania z publicznością na żywo w Filharmonii Podkarpackiej wykonam utwór Claude Debussy’ego. Fantazja na fortepian i orkiestrę to muzyka, którą ja sobie wybrałem na temat pracy magisterskiej w 1988 roku w Akademii Muzycznej w Krakowie.
Nikt tego utworu nie znał, nawet szacowna komisja, która mnie oceniała podczas egzaminu z pracy dyplomowej.
              Będąc kiedyś w Warszawie w księgarni przy Nowym Świecie, przeglądając półki z nutami, natrafiłem na tę Fantazję i pomyślałem, że kupię te nuty. Kiedy położyłem je na pulpit i zacząłem grać, okazało się, że to bardzo przyjemny utwór. Po raz pierwszy wykonałem publicznie ten utwór na początku 1988 roku w Kielcach, jeszcze za dyrekcji Karola Anbilda, który sprzyjał bardzo młodym muzykom i później ten utwór wykonywałem w wielu miastach Polski, ale także poza granicami, m.in. w filharmoniach we Lwowie i Koszycach – wszędzie, gdzie udało mi się przekonać dyrekcje do wykonania utworu, który nie jest „oklepany”.
               W międzyczasie tak się miło złożyło, że Peters wydał partyturę razem z głosami i można je było nabyć także w Polsce. Pierwsze moje problemy były takie, że dostępna była tylko partytura i partia fortepianu, a nie było głosów orkiestrowych, a sprowadzenie głosów orkiestrowych z zagranicy było kosztowne. Na szczęście dzisiaj nie są to już tak ogromne pieniądze, a w dodatku Filharmonia Świętokrzyska zakupiła już materiał nutowy i dzięki temu będę w tym roku jeszcze grał tę Fantazję w Kielcach w maju. Cieszę się także, że ten utwór bardzo się spodobał panu Jackowi Rogali, dyrygentowi dzisiejszego koncertu i można go zaproponować jako ciekawostkę, ponieważ wszyscy znamy i kochamy Chopina, Beethovena, Rachmaninowa, a o istnieniu Fantazji na fortepian i orkiestrę Claude Debussy’ego mało kto słyszał, bo jest to twórca kojarzony z utworami na fortepian solo, na cztery ręce i słynnymi utworami na orkiestrę.
               Fantazja na fortepian i orkiestrę pochodzi z młodzieńczego okresu twórczości Debussy’ego, kiedy to powstały m.in. „Popołudnie fauna” i „Mała suita”, która najpierw skomponowana została na cztery ręce, a dopiero później sam Debussy zinstrumentował ją na orkiestrę.
Te utwory charakteryzują się melodyką, upodobaniem do zwiększonych trójdźwięków, rozszerzoną harmonią, nakładaniem się barw, a w samej fantazji mamy do czynienia jeszcze z młodzieńczym stylem, gdzie duży pierwiastek w partii solowej, w niektórych momentach, nawiązuje do Franciszka Liszta.
Cechuje ten utwór symfoniczna kameralistyka – czyli współdziałanie solisty z orkiestrą ma czasami partię wiodącą, czasami fortepian akompaniuje, nadając odpowiednią barwę.
Utwór wymaga ścisłej współpracy solisty i dyrygenta.

               Z pewnością ta współpraca układa się wzorowo, bo od lat działacie w jednym mieście – w Kielcach.

               To prawda, ale poznaliśmy się jeszcze wcześniej, bo w latach 90-tych ubiegłego wieku, spotkaliśmy się w Wałbrzychu, gdzie zaprosił nas nieżyjący już, niestety, Józef Wiłkomirski. Później Jacek Rogala został dyrektorem Filharmonii Świętokrzyskiej w Kielcach, a ja dyrektoruję w Zespole Szkól Muzycznych i łączy nas ścisła współpraca nie tylko jako dyrygenta i solisty, ale także na bazie placówek.
               Bardzo się cieszę, że Jacek Rogala jest zachwycony tą muzyką, bo bez tego zachwytu nie można byłoby w tak krótkim czasie tak dobrze przygotować tego utworu.
Trzeba także powiedzieć, że także muzycy Filharmonii Podkarpackiej z entuzjazmem podeszli do tego wykonania.

               Nie za mały jest skład zespołu smyczkowego?

               Dla solisty i publiczności nie powinien ten zmniejszony skład przeszkadzać. Nie można natomiast ominąć dużego składu instrumentów dętych (z klarnetem basowym i waltorniami), a także potrzebne są jeszcze dwie harfy. Troszkę mniejszy skład instrumentów smyczkowych sprawia, że soliście łatwiej się przebić przez orkiestrę.

               W rodzinnych Kielcach nie tylko jest Pan dyrektorem Zespołem Szkół Muzycznych, ale także uczestniczy Pan w organizacji życia muzycznego m.in. prowadząc autorską imprezę cykliczną „Salon Muzyki Kameralnej”.

               Długo tak było, ale ostatnio z powodu pandemii trzeba było trochę zwolnić tempo. Nasze szkolne koncerty organizowane wcześniej często dla mieszkańców Kielc, ostatnio nie odbywały się, ale mam nadzieję, że wrócimy do nich już na wiosnę, najpóźniej pod koniec maja i w czerwcu.
Wszyscy musimy uważać, bo sytuacja z pandemią jest poważna.

               Na Waszej stronie zobaczyłam, że przewidujecie organizację kilku konkursów, w zależności od sytuacji odbędą się na żywo lub online.

               Pod koniec marca organizujemy Wojewódzkie Przesłuchania Uczniów Klas Instrumentów Dętych szkół muzycznych I stopnia we współpracy z Centrum Edukacji Artystycznej, na początku kwietnia przeprowadzamy Ogólnopolski Konkurs Skrzypcowy i jest to najpoważniejsza impreza, którą Centrum Edukacji organizuje dla młodych muzyków. Wymagany jest bardzo duży i interesujący program, ale nagrody są bardzo interesujące z punktu widzenia młodego instrumentalisty. Pod koniec kwietnia mamy IX Ogólnopolski Konkurs Gitarowy „Gitara Viva”, a w maju odbędzie się nasza sztandarowa impreza - Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny im. Maurycego Moszkowskiego „PER ASPERA AD ASTRA”.
               W przypadku tego Konkursu ciągle się zastanawiam nad jego organizacją. Chcąc zrobić go stacjonarnie, będziemy musieli zrezygnować z udziału młodych artystów z zagranicy, bo trudno przewidzieć, jaka będzie sytuacja pandemiczna.
Liczymy się z tym, że poprosimy uczestników o przesłanie nagrań, a jurorzy stacjonarnie w naszej szkole ich wysłuchają.
Laureaci mają zagwarantowany występ z orkiestrą i w przypadku udziału uczestników z zagranicy będziemy musieli z dyrektorem Jackiem Rogalą znaleźć takie terminy, żeby wszyscy mogli wystąpić.

               Faktycznie musi Pan podjąć ważną decyzję, którą z tych opcji wybrać.

               Jeśli zrezygnujemy z udziału uczestników z zagranicy, to konkurs stanie się imprezą ogólnopolską, natomiast jeśli ma to być konkurs międzynarodowy, to warto pozostać przy wersji online.
Nie będę usatysfakcjonowany słuchaniem nagrań i wiem, że wszyscy są już trochę zmęczeni nagraniami online. Również muzycy, którzy nagrywają, nie odczuwają takiej satysfakcji jak w przypadku kontaktu z publicznością.
Bardzo dużo jest nagrań w sieci, stąd trudno wybrać i trudno też pracując zdalnie przy komputerze przez 8 godzin, siedzieć i słuchać koncertów.

               Wprawdzie możliwe są w wyjątkowych przypadkach bezpośrednie kontakty nauczyciela gry na instrumencie z uczniami, ale to wszystko za mało.

               Przede wszystkim brakuje popisów, koncertów w wykonaniu młodych instrumentalistów, żeby mogli stanąć czy usiąść przed publicznością, pokazać swoje umiejętności.
W mojej szkole większość zajęć z instrumentu odbywa się w sposób hybrydowy (albo w całości stacjonarnie, albo naprzemiennie – online i stacjonarnie). Młodzież odczuwa skutki zamknięcia i nawet pojawiają się u młodzieży problemy psychiczne wynikające ze zdalnej nauki.
U nauczycieli także poziom depresji jest dość duży.
               Przesłuchania konkursowe, które odbywały się w tradycyjnej formie, pozwalały uczestnikom posłuchać grających konkurentów i to jest bardzo ważny element edukacyjny, a w przypadku konkursów online nie ma takiej możliwości.
Także jurorzy mają problemy z ocenianiem, bo jakość nagrań jest bardzo różna pod względem technicznym. Bardzo ważne są akustyka pomieszczenia, jakość urządzenia, na którym się nagrywa oraz umiejętności osoby, która to robi.
               Mamy pandemię, ale trzeba jak najlepiej uczyć młodzież, z wyprzedzeniem planować jej różne formy prezentacji muzycznych. Trzeba się starać normalnie żyć i znaleźć swoje miejsce pomimo ciągłego poczucia niepewności.

                Pomimo tej ciągłej niepewności bardzo dużo konkursów i koncertów udało się Panu zorganizować.

                Nie mogę narzekać. Podczas tego wiosennego zamknięcia trochę odpocząłem od codziennego zgiełku i oczyściłem umysł. Potraktowałem ten czas jako nieplanowany urlop, a później w wakacje rzuciłem się w wir pracy.
Skorzystałam z programu Ministra Kultury zatytułowanego „Kultura w sieci” i zarejestrowałem dużo nagrań.
                Jak tylko pojawiła się możliwość organizacji koncertów z udziałem publiczności, zainaugurowaliśmy działalność w Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej. Później był festiwal w Sandomierzu i rozmaite koncerty, ale również udało mi się zainicjować cykl „Chopinowskie inspiracje” w Muzeum Narodowym w Kielcach, który będzie w tym roku kontynuowany.
                We wrześniu, w sposób stacjonarny odbył się Międzynarodowy Festiwal Muzyczny im. Krystyny Jamroz w Busku-Zdroju. Oczywiście ubiegłoroczna edycja była nieco „okrojona”, bo nie było wielkich widowisk i różnych spotkań. Także jesienią udało się zorganizować konkursy wokalne: dla uczniów szkół średnich oraz dla studentów i absolwentów akademii muzycznych. Pierwszy z wymienionych odbył się w formie hybrydowej, a drugi w formie stacjonarnej.
                Z zespołem kameralnym oraz solistami-wokalistami udało nam się przygotować i nagrać Koncert sylwestrowy. 8 marca także gramy koncert z okazji Dnia Kobiet, który będzie transmitowany przez Radio Kielce na żywo. Koncert odbędzie się bez udziału publiczności, bo nie chcemy ryzykować. Staram się tak organizować życie moim kolegom, żebyśmy nie mieli zbyt dużej przerwy. Najdłuższą przerwę mieliśmy od połowy marca do końca czerwca. Teraz gramy od czasu do czasu. Myślę, że już w maju będą kolejne koncerty z publicznością.
                Wiele rozmawiałem z dyrektorami filharmonii w Rzeszowie i Kielcach o działalności instytucji muzycznych. Dobrze, że w czasie zupełnego zamknięcia mogliśmy grać koncerty online. Dzięki temu orkiestry były przez cały czas w gotowości, bo po dłuższej przerwie ciężko byłoby szybko wrócić do dobrej formy.
Wszyscy jednak tęsknimy za publicznością i mam nadzieję, że będziemy mogli się spotykać chociaż dla 50-procentowej widowni.

                Znam Pana z bardzo różnorodnych działań popularyzujących muzykę oraz wykonań różnych jej gatunków. Od dawna już chciałam zapytać, jaka muzyka jest najbliższa Pana sercu?
                Bliski mojemu sercu był jeszcze od czasu, gdy byłem uczniem średniej szkoły muzycznej Claude Debussy – grałem jego etiudy, preludia, obrazy, grałem dużo utworów na cztery ręce – m. in. Fantazję, którą dzisiaj wykonam w opracowaniu na fortepian i orkiestrę. Wielką przyjemność sprawia mi wykonywanie utworów Debussy’ego. Lubię tę stylistykę, barwę dźwięku i to, że ta muzyka zmusza mnie do szukania kolorów w muzyce. Uwielbiam utwory fortepianowe Ignacego Jana Paderewskiego, które gram bardzo chętnie. Po latach coraz bliższa mi jest muzyka Fryderyka Chopina.
                Kiedy ja uczyłem się w szkole średniej, i podczas studiów, panowało przekonanie, że lepiej unikać ciągłego grania utworów Chopina. Teraz stwierdzam, że „czym skorupka za młodu...” i z takimi wymaganiami, jakie stwarza muzyka Chopina, trzeba się zmierzyć jak najwcześniej i nie należy odkładać tego na później.
Moi uczniowie grają dużo utworów Fryderyka Chopina, dlatego, że wymagania dźwiękowe, wymagania estetyczne, formalne są ogromne i jeśli sprostają im nawet w 70 % to i tak jest to dla nich rozwijające.

                W eliminacjach do najbliższego Konkursu Chopinowskiego startuje Eryk Parchański, Pana uczeń.

                On jest chyba najmłodszym uczestnikiem w eliminacjach w naszej ekipie. Sam fakt, że został zakwalifikowany, jest dużym sukcesem dla Eryka. Być może, że nie jest to jeszcze jego konkurs, ale procentował będzie w przyszłości sam fakt, że zmierzył się z tym wyzwaniem.
                Jesteśmy obaj dobrej myśli, Eryk gra koncerty z utworami Chopina kilka razy w kwietniu, wystąpi także w maju na otwarcie Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Maurycego Moszkowskiego. Pracujemy aktualnie nad Sonatą h-moll i kompletujemy cały program, bo chcemy, żeby na zbliżające się eliminacje był w pełni gotowy i jeśli komisja go zakwalifikuje, żeby znalazł się godnie.

                Doskonale pamiętam Eryka z Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki, bo przecież dotarł do finału.

                Nie był to łatwy konkurs, bo jego program był bardzo trudny i nadal jest jednym z najtrudniejszych, bo tej muzyki młodzi ludzie grają niewiele. Z utworów Fryderyka Chopina jest tylko etiuda, która ma potwierdzić sprawność uczestnika, a jest dużo innej polskiej muzyki. Okazuje się, że mamy bardzo dużo ciekawej muzyki i sam podczas pierwszej edycji słuchałem z wielkim zainteresowaniem wielu produkcji, nawet utworów na fortepian z orkiestrą.. Ogromnie ciekawy był Koncert fortepianowy Grażyny Bacewicz.
                Pojawiło się też wielu młodych wykonawców, którzy są na tyle elastyczni, że z pewnością będą się często pojawiali na estradach koncertowych.
Od wielu lat znam Piotra Pawlaka, bo poznałem go kiedy miał 11 lat w czasie konkursu w Koszycach, który bezapelacyjnie wygrał. Obserwuję jego rozwój i bardzo mi imponują jego poczynania, bo nie tylko świetnie gra Chopina, ale pokazał, że repertuar i jakość interpretacji pozwala mu dobrze znaleźć się w każdym rodzaju muzyki. Wróżę mu wielką karierę.

                Powodzenia życzymy także Pana uczniowi.

                Eryk Parchański w tym roku jest dyplomantem i będziemy się rozstawać. Ten rok jest dla nas bardzo trudny i te przesunięte eliminacje wcale mi nie ułatwiały życia, bo musimy pracować nad programem dyplomowym, a jednocześnie przygotowywać drugi na eliminacje.

                Kończymy tę rozmowę z nadzieją, że ta współpraca zaowocuje dalszymi kontaktami z naszą Filharmonią.

                Zapraszam Panią i wszystkich czytelników na finałowy koncert tegorocznego Festiwalu w Busku Zdroju. Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Mirosława Jacka Błaszczyka wystąpi z laureatami naszych wokalnych konkursów im. Krystyny Jamroz. Gospodarzem wieczoru będzie Wiesław Ochman i wystąpi także jego wnuk Krystian. Ten koncert odbędzie się 11 lipca 2021 roku. Będzie to koncert plenerowy i przy okazji mogą Państwo zwiedzić tężnie, bo wystąpimy w dużym parku zdrojowym właśnie przy tężniach, które są kolejną atrakcją Buska Zdroju.

                 Bardzo dziękuję za spotkanie i poświęcony mi czas.

                 Miło mi było w panią rozmawiać. Dziękuję bardzo.

Szanowni Państwo, tę rozmowę z wykonawcą partii solowych, świetnym pianistą Arturem Jaroniem zarejestrowałam przed koncertem. Teraz krótko o jego przebiegu.

                  Koncert muzyki francuskiej, który odbył się 5 marca w Filharmonii Podkarpackiej został gorąco przyjęty przez publiczność. Z ogromną radością chcę zaznaczyć, że na widowni przeważali młodzi ludzie, którzy nie tylko słuchali w wielkim skupieniu, ale także żywo reagowali i gorąco oklaskiwali wykonawców.
                  Przepięknie zabrzmiała nastrojowa „Pavana” Gabriela Faure. Bardzo ciekawym i pięknym utworem okazała się Fantazja na fortepian i orkiestrę Claude’a Debussy’ego. Wykonanie tego utworu nagrodzone zostało długimi i gorącymi brawami. Pan Jacek Rogala postanowił, że na bis wykonany zostanie finałowy fragment Fantazji.
                  Burza oklasków rozległa się także po pięknym wykonaniu „Małej suity” Debussy’ego. W ten sposób publiczność domagała się bisów i Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Jacka Rogali bisowała dwukrotnie, najpierw wykonując część II (Cortège), a później IV (Ballet). Taka reakcja najlepiej dowodzi, jak bardzo publiczność pragnie słuchać muzyki na żywo.

                                                                                                                                                                                                                                                Zofia Stopińska

 

Spotkanie z Janem Miłoszem Zarzyckim

             Pierwszy piątkowy koncert po dłuższej przerwie, spowodowanej trwającą ciągle pandemią, odbył się w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie 19 lutego 2021 roku. Solistką była Kamila Wąsik – Janiak, świetna skrzypaczka młodego pokolenia, a Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej wystąpiła pod batutą Jana Miłosza Zarzyckiego. Przed koncertem miałam okazję porozmawiać z tym znakomitym dyrygentem.

            Na wstępie trzeba podkreślić, że to spotkanie z publicznością nie będzie zbyt długie, ale program jest przepiękny nie tylko dla melomanów, ale także dla szerokiego grona publiczności. Serenada na orkiestrę smyczkową G-dur nr 13 KV 525, znana jako „Eine kleine Nachtmusik”, jest jedną z najbardziej znanych kompozycji Wolfganga Amadeusa Mozarta, a „Zima” to ostatni z koncertów skrzypcowych, składających się na „Cztery pory roku” Antonio Vivaldiego. Ten cykl należy do najpopularniejszych dzieł muzyki klasycznej. Na finał usłyszymy pierwszą Suitę symfoniczną Arlezjanka Georges’a Bizeta.

              Prawie wszystko się zgadza, ale zagramy całą Suitę nr 1 z „Arlezjanki” ( Prélude, Minuetto, Adagietto i Carilloni) oraz dwie ostatnie części Suity nr 2 (Menuet i Farandole). Obliczyłem, że program muzyczny będzie trwał około godziny.

              Poprowadzi Pan Orkiestrę Filharmonii Podkarpackiej po kilku latach nieobecności i ciekawa jestem, jak przebiegała tym razem wasza współpraca.

                Jestem tutaj trzeci raz i zawsze mam bardzo dobre wrażenie. Pracuje się znakomicie. Muzycy są skoncentrowani i zaangażowani, dają z siebie wszystko. Tak było w ostatnich dniach na próbach, ale pamiętam, że tak samo jest podczas koncertów.
              Trzeba także podkreślić, że pani Kamila Wąsik-Janiak, która wykona partie solowe w „Zimie” Vivaldiego, to znakomita polska skrzypaczka młodego pokolenia. Znamy się od dawna, bo jeszcze z jej czasów studenckich, mieliśmy okazję występować i wtedy wykonywaliśmy wspólnie Henryka Wieniawskiego Fantazję na tematy z opery Faust Gounoda, a dzisiaj po latach spotykamy się, aby zagrać „Zimę”. Proszę popatrzeć przez okno – pogoda przygotowuje nam właściwe tło.

              Przyjechał Pan z daleka, bo z Łomży, gdzie od lat jest Pan dyrektorem naczelnym i artystycznym Filharmonii Kameralnej im. Witolda Lutosławskiego. Słyszałam wiele dobrego o poziomie artystycznym tego zespołu, ale także o tym, że Wasza siedziba pięknieje.

             To prawda. Po 44 latach istnienia tego zespołu wreszcie szykuje się dla niego siedziba z prawdziwego zdarzenia. W 2008 roku (13 lat temu) Wojewoda Podlaski przekazał miastu budynek wraz z salą widowiskową po Urzędzie Wojewódzkim w Łomży.
Od tego czasu trwały prace projektowe, przygotowawcze, później już remontowe. Po tych kilkunastu latach te działania dobiegają końca.

             Wreszcie będziecie mieli budynek w pełni dostosowany do Waszych potrzeb. Słyszałam, że sala koncertowa nie tylko jest piękna, ale także ma dobrą akustykę.

             Akustyka jest wprost nie do poznania. Ta sala budowana była z myślą o zebraniach, kongresach i jeżeli już odbywały się tam jakieś występy, to wymagały pełnego nagłośnienia.
W tej chwili jest to nowoczesna, spełniająca współczesne standardy sala koncertowa. Została podwyższona, uzbrojona w akustyczne elementy, które tę akustykę poprawiły. Sala została doskonale wyposażona pod względem technologicznym (nagłośnienie, oświetlenie...). Ktoś, kto nie obserwował na bieżąco tych zmian, nie uwierzyłby, że to jest ten sam obiekt.

              Wiele ciepłych słów o współpracy z Panem i Orkiestrą mówili mi państwo Agata i Łukasz Długoszowie.

              Nagraliśmy wspólnie dwie płyty i pierwsza nominowana była do International Classical Music Awards 2018, a druga została zgłoszona do Nagrody Muzycznej Fryderyk i chyba już w marcu dowiemy się, czy otrzymała nominację.

              W 2019 roku otrzymaliście „Fryderyka” w kategorii Album Roku – Muzyka Symfoniczna i koncertująca. O jednym z nagrań opowiadał mi jeden z kompozytorów, prof. Sławomir Czarnecki.

             Oprócz tej nagrody płyta nominowana była do International Classical Music Awards 2020.
Na krążku są trzy utwory:
Marcina Błażewicza - Koncert na gitarę i orkiestrę smyczkową, w którym partie solowe wykonał Marcin Dylla,
Pawła Łukaszewskiego - Trinity Concerto na saksofon sopranowy i orkiestrę smyczkową, w którym solistą był Paweł Gusnar,
Sławomira Czarneckiego - Concerto Lendinum op. 44 na dwoje skrzypce, wiolonczelę i orkiestrę smyczkową, a partie solowe w tym utworze wykonali skrzypek Jakub Jakowicz i wiolonczelista Tomasz Strahl.
Solistom towarzyszyła Filharmonia Kameralna w Łomży pod moją batutą.
             Te trzy dzieła po raz pierwszy zostały utrwalone na płycie i wszystkie są współczesne, ale w warstwie brzmieniowej nawiązujące do tradycji. Koncert Sławomira Czarneckiego jest klasycystyczny pod względem konstrukcji formalnej, dzieło Pawła Łukaszewskiego jest moim zdaniem postromantyczne, a Koncert Marcina Błażewicza ma swój specyficzny styl, ale też nawiązuje do klasycyzmu w sensie formy koncertowej.
             W sumie nagraliśmy już 15 płyt, a dwie najnowsze są także bardzo ciekawe.
Polecam Państwu gorąco wydaną także przez DUX płytę zatytułowaną „Harmonia Polonica Nova”, zawierającą także trzy koncerty. Jeden z nich to Concerto Festivo na dwa pozytywy i orkiestrę kameralną Dariusza Przybylskiego, a solistami są organiści Roman Perucki i Hanna Dys.
Koncert na akordeon i orkiestrę smyczkową skomponował Paweł Łukaszewski, a partie solowe wykonał Klaudiusz Baran, a trzeci utwór Koncert na harmonijkę ustną i orkiestrę smyczkową Krzysztofa Herdzina nagraliśmy z solistą Kacprem Smolińskim.
Dwa pozytywy, akordeon, harmonijka ustna – „Harmonia Polonica Nova” – takiej płyty jeszcze nie było.
W ostatnich dniach płyta trafiła już do sprzedaży.

             W czasie pandemii Filharmonia Kameralna w Łomży działa pewnie podobnie jak Filharmonia Podkarpacka – koncerty odbywają się online, i nagrywacie.

              Tak, chociaż teraz z różnych względów, które się na siebie nałożyły, nie otwarliśmy się dla publiczności. Mieliśmy pewne przesunięcia w terminach nagrań spowodowane COVIDEM i wszystko się musi opóźnić.

             Jak już wspomniałam, Pan jest dyrektorem naczelnym i artystycznym oraz dyrygentem Filharmonii Kameralnej w Łomży, ale ze wzruszeniem przeczytałam informację, że honorowym dyrygentem jest pan Tadeusz Chachaj, który kiedyś, przez kilka lat, był dyrygentem Orkiestry Symfonicznej w Rzeszowie.            

             Przypomniała mi pani, bo ja zapomniałem o tym epizodzie rzeszowskim. Pan Tadeusz Chachaj trafił do Łomży z Białegostoku o ile pamiętam w 1991 roku, był drugim dyrektorem i pełnił tę funkcję przez około 13 lat.
             Ta Orkiestra istniejąca już 44 lata miała tylko trzech dyrektorów: Henryk Szwedo, Tadeusz Chachaj i moja skromna osoba.
W listopadzie 2004 roku po wygranym konkursie na stanowisko dyrektora zaprosiłem p. dyr. Chachaja do udziału we wspólnym koncercie – on zadyrygował pierwszą częścią, a ja drugą i dokonaliśmy uroczystego przekazania batuty.

             To się nie zdarza.

             Ja też nie znam takich przypadków, ale w Łomży to się wydarzyło. Dyrektor Tadeusz Chachaj wręczył mi publicznie i uroczyście swoją batutę, a je jemu - tytuł honorowego I dyrygenta tego zespołu. To był bardzo piękny i wzruszający moment. Muszę powiedzieć, iż p. dyrektor Chachaj mimo upływu lat wciąż jest w dobrej formie i jeszcze niedawno udało nam się namówić go, by zadyrygował orkiestrą.

             Ukończył Pan również studia z zakresu gry na skrzypcach w Akademii Muzycznej w Katowicach, uczestniczył Pan z powodzeniem w międzynarodowych konkursach skrzypcowych. Co takiego się stało, że postanowił Pan zostać dyrygentem?

             Niestety, miałem problemy z prawą ręką, natury fizjologicznej i wszystko wskazywało na to, że nie będę grającym skrzypkiem i mógłbym jedynie uczyć. Kochałem granie, kochałem muzykę i dlatego szukałem innej opcji, która pozwoliłaby mi pozostać czynnym muzykiem. Okazała się nią dyrygentura.
Jeszcze w trakcie studiów skrzypcowych zacząłem dyrygować, żeby sprawdzić, czy będę miał predyspozycje do tego fachu. Konsekwencją tych prób dyrygenckich, które zaczęły się w 1987 roku, były studia dyrygenckie i później praca w tym zawodzie.

             Miał Pan szczęście studiować u wspaniałych mistrzów batuty, najpierw w Akademii Muzycznej we Wrocławiu w klasie prof. Marka Pijarowskiego.

             Kontakt z prof. Markiem Pijarowskim miałem wspaniały. Państwo znają maestro Marka Pijarowskiego jako mistrza batuty i znakomitego szefa artystycznego, a ja poznałem Go także jako pedagoga. Do dzisiaj utrzymujemy bardzo bliskie kontakty w Profesorem.

              Później były studia w Wiedniu i Berlinie, gdzie także mógł Pan doskonalić swe umiejętności u znakomitych, można nawet powiedzieć największych mistrzów batuty. W Pana notce biograficznej są takie nazwiska, jak Seji Ozawa, Claudio Abbado, Kurt Masur.

             To prawda. W ówczesnej Hochschule für Musik und darstellende Kunst wykładał Leopold Hager, a w Wiedniu gościli wielcy mistrzowie batuty. Jako studenci dyrygentury mogliśmy chodzić na próby i obserwować ich pracę.
             W Berlinie poznałem Isayah Jacksona, znakomitego amerykańskiego dyrygenta, bardzo mądrego człowieka i, jak się później okazało - wspaniałego przyjaciela.
              Niezwykły kontakt miałem z Kurtem Masurem. Będąc w Berlinie „wkradłem” się na jego koncert, bo nie było mnie stać na bilet i usiadłem na jednym z krzeseł, które w Filharmonii Berlińskiej znajdują się za orkiestrą. Miałem wtedy Kurta Masura vis-a-vis.
Było to dla mnie niezwykłe przeżycie obserwować takiego mistrza podczas prowadzenia koncertu. Nie przypuszczałem, że kilka lat później Kurt Masur będzie siedział za moimi plecami, kiedy ja będę dyrygował. Zdarzyło się to we Wrocławiu w auli „Leopoldinum”, gdzie miałem zaszczyt dyrygować przed siedzącym w pierwszym rzędzie Kurtem Masurem. Po koncercie podszedł do mnie i w bardzo ciepłych słowach podziękował mi za koncert. Zaprosił mnie też w charakterze dyrygenta-rezydenta do Filharmonii Nowojorskiej, którą wtedy prowadził. Niestety, nie udało mi się skorzystać z tego zaproszenia. To były inne czasy, kontakty zagraniczne były bardzo utrudnione, e-maile praktycznie nie funkcjonowały, telefony kosztowały majątek podobnie jak bilety lotnicze. Jednak ten epizod wspominam bardzo miło.

              Brał Pan udział także w konkursach dyrygenckich i myślę, że miały one wpływ na dalszą karierę.

              Owszem. W 1994 roku wziąłem udział w I Ogólnopolskim Przeglądzie Młodych Dyrygentów w Białymstoku, gdzie zająłem ex aequo I miejsce, a także dostałem trzy nagrody pozaregulaminowe, m.in. nagrodę orkiestry i publiczności.
Tam spotkałem się w Rzeszowianinem – Tomaszem Chmielem, który był również laureatem I nagrody podczas tego konkursu i to był początek naszej przyjaźni, która trwa do dziś. Zaprzyjaźniłem się wtedy z kilkoma innymi wspaniałymi kolegami, m.in. z Piotrem Wajrakiem i Januszem Powolnym.
To był mój pierwszy „chrzest bojowy”, bo byłem jeszcze w trakcie studiów dyrygenckich.
              Najważniejszą konsekwencją tego konkursu był staż dyrygencki w Narodowej Orkiestrze Polskiego Radia w Katowicach, którą kierował wtedy maestro Antoni Wit. Ta nagroda nie była ogłoszona podczas konkursu, ponieważ maestro Wit poprosił o przesłanie nagrań konkursowych i po dokładnym przesłuchaniu zostałem wybrany.
              Bardzo ważnym dla mnie był VII Międzynarodowy Konkurs Dyrygencki im. Arturo Toscaniniego w Parmie w 1997 roku. Otrzymałem tam III nagrodę, a konsekwencją było tournée koncertowe po Włoszech z Orkiestrą Symfoniczną Emilii Romanii im. Arturo Toscaniniego.
Byłem jeszcze uczestnikiem Międzynarodowego Konkursu dyrygenckiego w Cadaques w Hiszpanii.
              Bardzo sobie cenię, że w ostatnich latach mogłem uczestniczyć jako juror w kilku międzynarodowych konkursach dyrygenckich, m.in. w Sofii, Brescii oraz Nikisch Competition – ze względu na pandemię ten konkurs odbył się online.

              Jestem przekonana, że jest Pan niezwykle pracowitym człowiekiem, bo godzi Pan działalność organizacyjną z kilkoma nurtami muzycznymi w Polsce i za granicą, i wszędzie jest Pan aktywny. Jest Pan także cenionym pedagogiem Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie i należy podkreślić, że w 2014 roku Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej nadał Panu tytuł profesora sztuk muzycznych.
Myślę, że spełnia się Pan w każdym z nurtów, które wymieniliśmy.

               Tak, szczególnie w ostatnich latach mam możność prowadzenia znakomitych zespołów. Poza czasem pandemii miałem szczęście dyrygować Narodową Orkiestrą w Sofii, Niemiecką Orkiestrą Kameralną w Sali Filharmonii Berlińskiej, prowadziłem koncert w Paryżu, kilka razy dyrygowałem we Włoszech, jeszcze w styczniu 2020 byłem na w Rosji i w Rumunii. To są wspaniałe doświadczenia.
               W krótkim okresie pomiędzy kwarantannami zdążyłem dyrygować kilkoma ważnymi koncertami - w Warszawie prowadziłem Koncert muzyki polskiej w Świątyni Opatrzności Bożej z chórem Uniwersytetu Warszawskiego i Płocką Orkiestrą Symfoniczną, występowałem w orkiestrą Sinfonia Iuventus, Filharmonią w Gorzowie, Orkiestrą Kameralną w Elblągu.
               Cieszę się bardzo, że po tym ponownym zamknięciu pierwszy publiczny koncert mam w Rzeszowie. Uważam, że Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej jest znakomitym zespołem, świetnie prowadzonym, świetnie zarządzanym, w znakomitej kondycji i kieruję wyrazy szacunku do Pani Dyrektor Marty Wierzbieniec.
Jestem szczęśliwy, że po tej przerwie kontaktu z publicznością na żywo, to właśnie w Rzeszowie będę miał zaszczyt wystąpić publicznie.

               Mam nadzieję, że niedługo znajdzie Pan czas, aby do Rzeszowa powrócić.

               Będę wdzięczny i szczęśliwy, mogąc otrzymać ponowne zaproszenie do prowadzenia tej orkiestry.

Szanowni Państwo,
Pragnę uzupełnić, że pierwszy koncert po dłuższej przerwie był wyjątkowo piękny nie tylko ze względu na program, ale także na świetne wykonanie. Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej powitała nas cudowną Serenadą „Eine Kleine Nachtmusik”, czyli „Małą nocną muzyką” Wolfganga Amadeusza Mozarta, której od pierwszego do ostatniego taktu słuchało się z zapartym tchem. Zachwycająco zabrzmiał również ostatni z koncertów cyklu „Cztery pory roku” Antonio Vivaldiego w którym partie solowe wykonała skrzypaczka Kamila Wąsik-Janiak. Zgodnie z planem koncert zakończyły I Suita i dwie ostatnie części II Suity, które ułożone zostały z muzyki Georges’a Bizeta do sztuki teatralnej „Arlezjanka”. Wspaniale prowadził cały koncert Jan Miłosz Zarzycki.
Publiczność gorąco oklaskiwała wykonawców po każdym utworze, ale prawdziwa burza braw rozległa się po ostatniej części z II Suity „Arlezjanka”. Brawa nie milkły po wykonaniu części finałowej na bis i Orkiestra musiała bisować jeszcze raz – ty, razem zabrzmiał finałowy fragment I Suity.
To był niezapomniany wieczór.

                                                                                                                                                                                                                        Zofia Stopińska

MADE IN POLAND - WALICKI-POPIOŁEK DUO

          Kilka dni temu stałam się szczęśliwa posiadaczką nowiuteńkiej płyty zatytułowanej „Made in Poland” w wykonaniu Walicki-Popiołek Duo. To druga płyta tego duetu inspirowana folklorem, tym razem polskim. Polecać będziemy ten krążek wspólnie w wykonawcami pianistką Aleksandrą Popiołek-Walicki i gitarzystą Jakubem Walickim.

          Wielkim wyróżnieniem dla Was jest fakt, że wszystkie utwory zostały skomponowane dla waszego Duetu. Jak powstała ta płyta?

            Jakub: Pomysł projektu narodził się wraz z aplikowaniem do stypendium Narodowego Centrum Kultury “Młoda Polska”. Naszym celem było wzbogacenie polskiej literatury na skład gitara z fortepianem. Do tej pory nie było ani jednego takiego utworu polskiego kompozytora. W lutym 2020, kiedy dowiedzieliśmy się o przyznaniu tego prestiżowego stypendium, rozpoczęliśmy poszukiwania kompozytorów, którzy chcieliby być częścią naszego projektu. Nawiązaliśmy kontakt ze wspaniałymi twórcami - i tymi stojącymi u progu kariery kompozytorskiej, jak i z profesorami kompozycji. Każdy utwór był z nami konsultowany, to była wspólna praca - kompozytorzy przysyłali swoje pomysły, a my je technicznie polerowaliśmy, prosiliśmy o drobne zmiany z punktu widzenia wykonawców. Dedykacja: dla Duetu Walicki-Popiołek, widniejąca na pierwszych stronach utworów jest dla nas wzruszająca poniekąd, czujemy nasz ewidentny wkład w rozwój literatury muzycznej w Polsce i to jest wyróżniające.

             Proszę w kilku zdaniach przybliżyć twórców, ich język muzyczny i inspiracje.

             Aleksandra: W projekcie wzięło udział dziewięciu kompozytorów ze środowisk akademickich całej Polski: Profesor Jan Oleszkowicz, członek zarządu Warszawskiego Oddziału ZKP zainspirował się nurtem rzeki Wisły - jej zakolami, ujściami, prądami; Aleksandra Chmielewska, prezes ZKP Młodych, umieściła w swoich “Strumieniach” pieśń Noskowskiego “Z tamty strony jeziora” i onomatopeicznie przedstawiła skrzące się w słońcu tafle jezior mazurskich, Anna Maria Huszcza zainspirowana folklorem podlaskim bazowała w swoim utworze na funeralnych pieśniach z tamtego regionu. Kompozytorzy wrocławscy: profesor Kurdybacha i Marcin Grabosz odnieśli folklor do historii muzyki polskiej, u prof. Kurdybachy słychać echa pieśni Szymanowskiego “Lecioły Zórazie”, u Grabosza zwroty muzyczne z Tansmana, Chopina, inspiracja tradycyjnymi tańcami polskimi. Kompozytorzy skupieni wokół Akademii Muzycznej w Katowicach: Adrian Robak przedstawił “Biesa” - wierzenie ludowe, wzbudzającego postrach, ale również samotnego stwora, Szymon Gołąbek w “Impresji Ludowej” bazował na incipicie pieśni polskiej “Czerwone jabłuszko”, zaś Kamil Pawłowski stworzył współczesną, nieco atonalną wersję krakowiaka. Poznańska kompozytorka Ewa Fabiańska-Jelińska zainspirowała się pieśniami Podhala, w jej utworze słychać echa pieśni ludowej “W murowanej piwnicy”.

             Zestawienie utworów nie jest chyba przypadkowe – moim zdaniem płyta stanowi całość.

             Jakub: Kompozytorzy sami podsuwali nam pomysły współczesnej interpretacji folkloru polskiego, my jak najdokładniej staraliśmy się w naszych interpretacjach oddać ich zamysł twórczy. Rzeczywiście, utwory podzieliły się na grupy: te inspirowane pieśniami polskimi; następnie tańcami; kolejno bogactwem natury różnych regionów Polski oraz nawiązaniami do polskich kompozytorów: Szymanowskiego, Chopina, Lutosławskiego, Noskowskiego, Góreckiego, Tansmana.

promotion MiP cover Walicki Popiolek copy

Projekt okładki płyty Lidia Krupka

              Czytelnicy z pewnością są ciekawi, jak powstał duet o tak niespotykanym składzie jak fortepian i gitara.

              Aleksandra: Rozpoczęliśmy współpracę w 2014 roku, będąc jeszcze na studiach. Jakub poprosił mnie o akompaniowanie na jego recitalu, grał Koncert Ponce’a. Akompaniament był tak trudny, że nikt nie chciał go zagrać, a jak już chciał, to Jakubowi się nie podobało (śmiech) - dopiero ze mną, jak to określił “zaiskrzyło”, czuliśmy już podczas pierwszych prób, że mój dźwięk koreluje z gitarą, dopełnialiśmy się nawzajem. Zaczęliśmy szukać repertuaru na nasz skład, grać wspólne pierwsze koncerty - nasza publiczność się poszerzała, nasz dźwięk zaczął być doceniany na konkursach.

              Wasza miłość do muzyki i pasja w poszukiwaniu oryginalnych brzmień sprawiły, że z powodzeniem uczestniczyliście w konkursach kameralnych i proszę o kilku wspomnieć, bo z pewnością oprócz nagród przyniosły Wam one także propozycje koncertowe, a przede wszystkim wzbogaciły Wasz repertuar.

              Aleksandra: Występy na konkursach wzbogaciły nasze doświadczenie - każdy występ konkursowy jest obarczony nieco większą dawką adrenaliny niż koncert. Po wielu konkursach członkowie jury zwracali się do nas z propozycjami kompozycji na gitarę i fortepian, które znali, bądź o których słyszeli. Później pisaliśmy do kompozytorów z pytaniem, czy pisali utwory na taki skład - okazywało się, że mają w dorobku takie kompozycje, które schowali do szuflady, ponieważ nie było zespołów, które mogłyby wykonywać te utwory. Dzięki zwycięstwom w konkursach graliśmy w naprawdę pięknych miejscach. Jedno w szczególności zapamiętaliśmy - był to zamek z XVIII w., leżący na najwyższym wzniesieniu Toskanii, z ogrodu zamkowego roztaczał się przepiękny widok na cały region.

              Prowadziliście niezwykle ożywioną działalność koncertową, a przez ostatni rok spotkania z publicznością zostały mocno ograniczone. Czy Wasze koncerty zostały przeniesione do sieci, czy też ten czas wykorzystaliście inaczej?

              Jakub: Podczas tak zwanego pierwszego lockdownu niemal codziennie otrzymywaliśmy informacje o odwoływanych koncertach, festiwalach...Aleksandrę to martwiło, z dnia na dzień bardziej. Czekaliśmy jednak na pierwsze utwory od kompozytorów. Zrezygnowaliśmy z koncertowania w sieci, uwielbiamy spotkania na żywo z publicznością, cały czas liczyliśmy również na to, że ten etap zamknięcia szybko się skończy, a trwa, bez mała już rok. Siadaliśmy codziennie rano i tworzyliśmy aranżacje utworów: Albeniza, Piazzolli, Turiny... tych aranżacji do czerwca 2020 powstało około dziesięciu! Zaczęliśmy także przygotowywać nadsyłane przez kompozytorów utwory: zamknięci w domu podróżowaliśmy w myślach po całym kraju dzięki utworom zainspirowanym polskim folklorem.

              Wracając do płyty „Made in Poland” należy podkreślić w jej powstaniu także znakomitą realizację nagrań ukazującą piękne brzmienia i współbrzmienia Waszych instrumentów, które tak bardzo się różnią.

              Aleksandra: Made in Poland to już druga płyta, którą realizujemy ze znakomitą reżyser dźwięku, panią Beatą Jankowską-Burzyńską. Pani Jankowska-Burzyńska pomogła nam wyszlifować to wspólne brzmienie, podziękowania należą się z całą pewnością również naszym kochanym, fantastycznym paniom profesor z Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach: Pani Profesor Wandzie Palacz i Pani Profesor Teresie Baczewskiej.

              Wasza debiutancka płyta „Ibérico” miała swą premierę dokładnie 10 stycznia ubiegłego roku, szybko udało się Wam zebrać materiał i fundusze na drugą, również bardzo ciekawą płytę.

              Jakub: Tak jak już wspomnieliśmy wcześniej, płyta Made in Poland w całości została sfinansowana ze środków stypendialnych Narodowego Centrum Kultury "Młoda Polska”, z czego bardzo się cieszymy. Jest to znak, że młodzi twórcy w Polsce zostają docenieni, daje im się szansę na realizację innowacyjnych założeń.

              „Made in Poland” jest już gotowa i dostępna, a pewnie czekacie na lepsze czasy z oficjalną premierą.

              Aleksandra: Płyta jest już w dystrybucji. Można ją zakupić zamawiając na stronie www.walickipopiolekduo.com i na stronie seiscordas.pl  Projekt został objęty patronatami: Narodowego Centrum Kultury, Instytutu Muzyki i Tańca, Związku Młodych ZKP, POLMIC, Julian Cochran Foundation, Stowarzyszenie Polskich Artystów Muzyków, La Vie Magazine. Oficjalna, mamy nadzieję, postpandemiczna premiera odbędzie się 11 czerwca 2021 roku w siedzibie PWM, na ul. Fredry 8 w Warszawie, serdecznie zapraszamy!

              Dziękuję za miłą rozmowę i mam nadzieję, że będzie okazja niedługo Was oklaskiwać również podczas koncertów.

              My również dziękujemy, na najbliższe koncerty zapraszamy w marcu do Dąbrowy Górniczej i Wrocławia. Więcej informacji na stronie: www.walickipopiolekduo.com, na oficjalnym Facebooku i Instagramie Duetu.

MIP WPD 1

Walicki-Popiołek Duo, fot. Damian Janus

 Z pianistką Aleksandrą Popiołek-Walicki i  gitarzystą Jakubem Walickim rozmawiała Zofia Stopińska 2 marca 2021 roku.

 

Maestro Kazimierz Pustelak - Wspomnienia z młodości

            Z Maestro Kazimierzem Pustelakiem rozmawiałam niecałe pięć miesięcy temu jeszcze w jubileuszowym, bo 90-tym roku urodzin Mistrza, a poprosiłam o drugie spotkanie na życzenie czytelników z Podkarpacia, z rodzinnych stron Pana Profesora. Wiele osób zwróciło mi uwagę, że w poprzednim wywiadzie pominęliśmy okres dzieciństwa i młodości, czyli czas spędzony w domu rodzinnym.

           Trzeba podkreślić, że od pokoleń w Pana rodzinie dbano o kształcenie dzieci, co nie było takie powszechne, ponieważ wiązało się to z dużymi kosztami. Wyobrażam sobie, ile wyrzeczeń i pracy kosztowało dziadków wykształcenie dwóch synów, którzy wybrali stan duchowny.
             - Nie było łatwo także moim rodzicom. Jak mieszkałem z nimi, to po lekcjach pomagałem im w pracy. Z gimnazjum wracałem do domu około trzeciej godziny, jadłem zostawiony przez mamę posiłek, a następnie dołączałem do nich, żeby im trochę pomóc.
W czasie moich studiów oprócz tego, że musieli mi pomagać finansowo, to jeszcze dwie ręce, które były potrzebne do pracy w polu ubyły. Musieli ciężko pracować, bo ziemię trzeba było obrobić, a jeszcze do tego były trzy krowy i konik. Pracowali w „świątek i piątek”, bo na wsi także w niedziele jest dużo pracy.

             Pewnie nie było czasu na rozrywki i spotkania z rówieśnikami.
             - Jak wracałem z pola około 19.00 wiosną i wczesną jesienią, to jeszcze było jasno, wtedy pędziłem na boisko siatkówki, które zrobiliśmy sobie z kolegami niedaleko dworu, żeby trochę pograć. Mieliśmy nawet drużynę, która była zrzeszona w Ludowym Zespole Sportowym i z innymi drużynami z okolicznych wiosek uczestniczyliśmy w zawodach.
             Również w ramach lekcji wychowania fizycznego w gimnazjum miałem dobre wyniki w sporcie. Bardzo wysoko skakałem. W zawodach międzyszkolnych z całego województwa skoczyłem, jak na tamte czasy, bardzo wysoko, bo 186 centymetrów bez wcześniejszych treningów. W skokach w dal miałem też niezłe wyniki, wahające się od 5 metrów i 60 centymetrów do 6 metrów 50 centymetrów.
Bardzo szybko biegałem, bo 11:03 na 100 metrów, to był znakomity czas. Namawiano mnie także, abym wybrał ten kierunek, ale ja już wtedy byłem zainteresowany śpiewem.

             Kiedy Pan zainteresował się muzyką, a szczególnie śpiewem?
              - Chociaż w mojej rodzinie nie było muzyków, ja od dziecka lubiłem śpiewać. W szkole powszechnej kilka razy otrzymałem zadanie, aby coś zaśpiewać i już wtedy mówiono, że mam dobry głos. Brałem też udział w przedstawieniach i czasami trzeba było coś zaśpiewać.
Kiedyś rodzice zapytali mnie, co bym chciał robić w swoim życiu, to odpowiedziałem, że chciałbym pracować w takim teatrze, w którym się nie mówi, tylko śpiewa, chociaż nie wiedziałem, że taki teatr istnieje.

              Jak wyglądały początki nauki śpiewu? To było w czasie nauki w rzeszowskim liceum.
              - Pani Zofia Stachurska była dyrektorką Szkoły Muzycznej w Rzeszowie, a także dodatkowo prowadziła chór w II Liceum Ogólnokształcącym, gdzie ja się uczyłem.
Bardzo polubiłem śpiewanie w chórze, bo występowaliśmy podczas różnych uroczystości i śpiewaliśmy nawet w teatrze. Kiedyś po próbie Pani Zofia Stachurska powiedziała: „Kaziu! Masz bardzo ładny głos i musisz uczyć się śpiewać!”. W ten sposób trafiłem pod skrzydła pani profesor Marii Świeżawskiej.
             Chcę jeszcze powiedzieć, że II Gimnazjum to jedna z najstarszych szkół w Rzeszowie. Założone zostało w 1903 roku decyzją cesarza Franciszka Józefa I.
Po wyzwoleniu naukę prowadzono początkowo w budynku przy ul. 3 Maja 13 (później bardzo długo mieściły się tam "Delikatesy"). W budynku II Gimnazjum (obecnie przy ulicy ks. Józefa Jałowego) znajdował się pod koniec wojny szpital Armii Radzieckiej. Ja zaczynałem naukę przy ulicy 3 Maja, ale w 1948 roku został ukończony remont właściwego budynku i tam się przenieśliśmy.
Chcę jeszcze podkreślić, że uczyli nas świetni przedwojenni pedagodzy; znakomici matematycy, fizycy i fenomenalny polonista. To było po prostu nadzwyczajne.

              Wielu z nich pochodziło ze wschodnich kresów.
              - To prawda, nawet moje pierwsza nauczycielka śpiewu, pani Maria Świeżawska, stamtąd pochodziła, chociaż przyjechała do Rzeszowa z Poznania. Stało się tak dlatego, że jej mąż był budowniczym lotnisk w przedwojennej Polsce. Najpierw budował lotnisko we Lwowie i długo tam mieszkali, a później przenieśli się do Poznania, gdzie budowane było kolejne lotnisko.
              W Poznaniu pani Maria Świeżawska zatrudniła się jako opiekun wokalny w Operze Poznańskiej. Dyrektorem tej Opery był, bardzo młody wówczas, Zygmunt Latoszewski. Państwo Świeżawscy uciekli z Poznania, ponieważ już na początku okupacji niemieckiej miasto zostało wcielone do Rzeszy. Przyjechali do Rzeszowa, ponieważ tam mieszkała siostra Pani Marii, która była pianistką i uczyła gry na tym instrumencie w Szkole Muzycznej. Początkowo zatrzymali się w domu siostry przy ulicy Zygmuntowskiej. Jej mąż był bardzo dobrym lekarzem chirurgiem i miał prywatną klinikę, również przy ulicy Zygmuntowskiej.
              Wkrótce pani Maria Świeżawska została zatrudniona w Szkole Muzycznej w Rzeszowie jako pedagog śpiewu.
Jak trafiłem do jej klasy, to od samego początku moje lekcje śpiewu trwały prawie zawsze dość długo. Pani Profesor najczęściej była zadowolona z moich postępów, ale zdarzało się także czasem, że miała uwagi do niektórych fragmentów utworów i starałem się, żeby na następny raz wszystko poprawić. Szybko się uczyłem, ale też byłem pilnym uczniem, bo nie opuściłem ani jednej lekcji.
              Wkrótce po rozpoczęciu nauki śpiewu brałem udział w półamatorskim konkursie wokalnym, bo uczestnikami byli zarówno uczniowie szkół muzycznych, jak i osoby śpiewające amatorsko. Znalazłem się w gronie finalistów tego konkursu, ale nie zdobyłem żadnego miejsca i po ogłoszeniu wyników zapytałem panią Adę Sari, dlaczego nie dostałem nagrody, a ona odpowiedziała, że zabrakło mi tylko pół punktu.
              Pragnę podkreślić, że bardzo dużo zawdzięczam pani profesor Marii Świeżawskiej, początki nauki śpiewu są bardzo ważne. Uczyłem się u niej niecałe dwa lata i potrafiłem już przyzwoicie śpiewać.

1 Pustelak Straszny dwór TWON

Kazimierz Pustelak w czasie spektaklu opery "Straszny dwór" Stanisława Moniuszki , fot. arch. TWON

              Maestro, bardzo bym chciała, abyśmy we wspomnieniach cofnęli się wstecz, do czasów II wojny światowej, ponieważ niewiele osób pamięta tamte straszne czasy, a dla większości młodych ludzi największym nieszczęśliwym wydarzeniem jest panująca aktualnie pandemia.
Pan miał kilka lat, jak wybuchła II wojna światowa.
              - Ma Pani rację, że niewiele ludzi pamięta tamte czasy. Jak wybuchła II wojna światowa miałem dokładnie 9 lat. Byłem uczniem III klasy szkoły powszechniej i przystępowałem do pierwszej komunii świętej.
              Pamiętam bardzo wzruszający moment, jakim był przemarsz polskich wojsk na wschód, bo tam, na terenie obecnej Ukrainy, mieli mieć mobilizację.
Wracaliśmy z bratem ze szkoły z Zaczernia do Nowej Wsi. Mieliśmy około cztery kilometry do pokonania. Żołnierze maszerowali, a bryczką jechali oficerowie. Zatrzymali się i pytali, dokąd idziemy.
              Zgodnie z prawdą powiedzieliśmy, że wracamy ze szkoły do domu. Zaproponowali nam, że nas podwiozą, byli bardzo rozmowni i mili.
Dopiero później, po latach, zrozumiałem, że będący w wieku naszych rodziców panowie oficerowie mieli rodziny i z pewnością dzieci, które musieli zostawić i dlatego siedząc obok nas w bryczce mogli chociaż przez chwilę poczuć jeszcze rodzinną atmosferę.

              Mieszkał Pan z rodzicami w Nowej Wsi, ale na początku wojny zostaliście zmuszeni do opuszczenia domu.
              - Jak wybuchła wojna w 1939 roku, to doskonale pamiętam, jak niemieckie samoloty latały wysoko, a wojska niemieckie wkroczyły z trzech stron. Od strony południowej z Czechosłowacji, która była wcześniej zajęta. Od zachodu i od północy z terenu Prus. W ciągu paru dni Niemcy zajęli całą Polskę. Ludzie uciekali na wschód. Mój tato pracował w policji i też został zmobilizowany i musiał pójść na wschód.
              Zostaliśmy w trójkę z mamą i jeszcze mieszkali z nami dwaj wynajęci do pracy młodzi chłopcy. Pamiętam, jak bardzo wytworna, elegancka pani z dwiema dziewczynkami także uciekała na wschód przed Niemcami. Zatrzymała się u nas i poprosiła o coś do zjedzenia. Mama zaprosiła je, aby usiadły na ławce koło stodółki i poczęstowała ich tym co miała: chleb, masło, kwaśne mleko. Dała im też trochę jedzenia na drogę. Podziękowały i poszły.
Wkrótce wróciły i pani powiedziała, że zgubiła u nas złoty zegarek i pierścionek. Pamiętała, że zdjęła te cenne rzeczy przed posiłkiem i zapomniała je wziąć. Szukaliśmy wszyscy długo, ale nic nie znaleźliśmy.
               Po kilku tygodniach wrócił tato, który jak się zorientował, że atakują nas również Rosjanie, to uciekał na stronę niemiecką, ponieważ Rosjanie polskich policjantów po prostu rozstrzeliwali. Z niewielką grupą naszych żołnierzy przeprawił się przez Bug i pewnej nocy wrócił do domu. Po kilku dniach kosił trawę niedaleko naszych zabudowań i zauważył, że coś w tej trawie leży. Okazało się, że to był złoty zegarek i piękny pierścionek z czerwonym dużym rubinem. Przykro nam było, że nie mogliśmy zguby oddać.
               Niedługo byliśmy razem w domu, bo tatę wezwano do ostatniej placówki do pracy, czyli do Raniżowa. Był tam przed wojną posterunkowym i odkrył szpiegowską siatkę niemiecką. Zakończyło się aresztowaniami szpiegów, a byli wśród nich zarówno mężczyźni, jak i kobiety.
Rodzice planowali przed wojną, że do Raniżowa się przeniesiemy, bo chcieli wybudować nowy dom dokładnie w miejscu, gdzie stał ten, w którym mieszkaliśmy. To była stara chałupa pod strzechą wybudowana jeszcze przez dziadków, a może nawet pradziadków.
               Jak tato został wezwany przez Niemców do Raniżowa, był pewien, że chcą go rozliczyć z tej sprawy aresztowania szpiegów. Na szczęście oni o tym nie wiedzieli, a chcieli go z powrotem przyjąć do pracy w policji niemieckiej. Odmowa różnie mogła się skończyć, ale tato powiedział wprost: „Ja jestem Polakiem, wy jesteście naszymi wrogami i dlatego nie mogę wam dobrze służyć, a źle służyć nie potrafię. Nie mogę przyjąć waszej propozycji”. Wysłuchali tych słów i puścili go do domu.

               Wyobrażam sobie, jak pozostali domownicy przeżywali ten wyjazd taty.
               - Bardzo się niepokoiliśmy, bo myśleliśmy, że już nie wróci, ale jak wrócił, radość była ogromna. Tuż przed wybuchem wojny niemiecko-radzieckiej Niemcy zaczęli budować lotnisko na terenie Jasionki i Nowej Wsi, ale płyta lotniska zaplanowana została pod samą Nową Wsią. Ta płyta była krótsza od tej, która jest teraz w Jasionce, może dlatego lądującym samolotom przeszkadzały pobliskie domy, stojące na wprost tej płyty i dlatego zostały one przeznaczone do wyburzenia.
               Pewnego dnia jak pasłem krowy, to zobaczyłem, że trzech mężczyzn mierzy nasz dom. Jeden z nich był Polakiem i tłumaczył. Zapytał mnie, gdzie są rodzice, a ja odpowiedziałem, że pracują w polu. Zapowiedział, że przyjdzie trochę później. Kiedy pojawił się po raz drugi, rodzice już byli i dowiedzieliśmy się, że nasze zabudowania, czyli dom mieszkalny, stajnia i stodoła muszą w ciągu trzech dni zniknąć, a sad zostanie wycięty, żeby zmieniła się topografia terenu. Faktycznie tak się stało.

               Jak to wyglądało w praktyce?
               - Przyjechali chłopi z trzech wsi, rozebrali wszystko i przewieźli do sąsiedniej wsi – do Zaczernia. Tam był kościół i szkoła, do której chodziliśmy się uczyć.
Trzeba było szybko poszukać miejsca, gdzie można było zamieszkać. Znaleźliśmy opuszczony dom, przy którym była także stajenka i stodoła. To gospodarstwo było do objęcia. Rodzice wydzierżawili je i tam mieszkaliśmy przez całą wojnę. W domu była jedna izba, piwnica i komora, w której była podłoga. W izbie nie było podłogi, a dużą część zajmowały piece – kuchenny i chlebowy, bo wtedy wypiekało się chleby.
               Wstawiliśmy tam nasze meble i mieszkaliśmy w tej izbie w czwórkę: rodzice, brat i ja. Izba była duża, ale zimą woda w nocy w wiaderku zamarzała. Na szczęście nie chorowaliśmy i tak przemieszkaliśmy całą wojnę w Zaczerniu.

               Po wojnie można było pomyśleć o lepszym domu.
               - Zaraz po wojnie zaczęliśmy czegoś szukać i okazało się, że w Miłocinie stał opuszczony dom, w którym była kiedyś karczma i tam przenieśliśmy się w 1948 roku. Potem rodzice wybudowali tam nowy własny dom i mieszkali w nim do końca życia, ale cośmy się w czasie wojny natułali, tośmy się natułali.

2. Kazimierz Pystelak z Heleną Szubert Słysz

Kazimierz Pustelak z Heleną Szubert-Słysz, fot. z albumu Kazimierza Pustelaka

               Jeszcze w czasie wojny ukończył Pan szkołę powszechną i zaraz po wojnie rozpoczął Pan naukę w gimnazjum w Rzeszowie
               - Początkowo chodziłem do Rzeszowa z Zaczernia. Trzeba było o szóstej, a najpóźniej wpół do siódmej wychodzić z domu, aby spokojnie zdążyć na lekcje. Chodziliśmy słabo utwardzonymi, bagnistymi drogami, zimą zaśnieżonymi, a jesienią i wczesną wiosną błotnistymi. Na czas zimy rodzice starali się wynająć mi jakiś pokój w Rzeszowie, żebym nie musiał codziennie tak się tułać. Później jak przeprowadziliśmy się do Miłocina, to już miałam blisko.
               Ojciec gospodarował na pięciohektarowym gospodarstwie i uznano, że byłem synem kułaka. Prawie wszyscy w szkole dostawali w ramach dożywiania ciepły posiłek, ale mnie to nie dotyczyło i musiałem przynosić ze sobą kawałek chleba (przeważnie z serem), czasem jakiś pomidor albo jabłko i tylko patrzyłem, jak chłopcy z Rzeszowa, którzy mieszkali niedaleko, zajadali coś ciepłego. To było bardzo przykre.

               Nie miał Pan później kłopotu z dostaniem się na studia?
               - Nie, bo w Krakowie uważano, że mój ojciec był średniorolnym chłopem. Po zdanym egzaminie na Wydział Rolny Uniwersytetu Jagiellońskiego dostałem się bez kłopotów i ukończyłem studia.

               Dlaczego będąc młodym, dobrze zapowiadającym się śpiewakiem wybrał Pan niezwiązane ze śpiewem studia?
               - Pochodziłem ze środowiska wiejskiego i postanowiłem wybrać bardziej praktyczny zawód i nawet po ukończeniu studiów powróciłem w rodzinne strony i pracowałem jako inżynier rolnik w Wojewódzkiej Radzie Narodowej w Rzeszowie.
               Ale nie zapomniałem o śpiewie, bo w czasie studiów dalej uczyłem się śpiewu prywatnie. Skontaktowałem się z profesorem Czesławem Zarembą i chodziłem do niego na lekcje śpiewu. Był wspaniałym nauczycielem i dał mi dobre podstawy do swobodnego śpiewania dźwięków wysokich.
               Później uczyłem się jeszcze śpiewu u pana Józefa Gaczyńskiego, który także był bardzo dobrym nauczycielem.
Trzeba podkreślić, że obaj mieli wielu zdolnych uczniów i młodzież bardzo chciała się kształcić, pomimo, że nie było jeszcze w Krakowie teatru muzycznego. Dopiero powstawały zręby opery i operetki.

               Po studiach powrócił Pan w rodzinne strony, aby podjąć pracę w wyuczonym zawodzie.
               - Owszem, ale coraz częściej mówiono, że jestem także młodym zdolnym śpiewakiem. Zostałem zaproszony do nagrania rozmowy i krótkiej części muzycznej dla Polskiego Radia Kraków.
W zorganizowaniu spotkania i nagrania pośredniczył pierwszy sekretarz organizacji partyjnej Wojewódzkiej Rady Narodowej w Rzeszowie.
Było z tym nagraniem trochę zamieszania, bo wprawdzie był tam niezbyt dobrze nastrojony fortepian, ale nie mieli akompaniatora. Na szczęście moja żona nieźle grała na fortepianie i dlatego można było zrealizować także część muzyczną. Na pewno śpiewałem wtedy bardzo popularną pieśń neapolitańską „Wróć do Sorrento”, ale nie pamiętam tytułów pozostałych utworów. To było moje pierwsze nagranie.
               Niedługo po tym nagraniu otrzymałem wezwanie do Wojskowej Komendy Uzupełnień i miałem być powołamy do wojska. Wtedy interweniował wspomniany sekretarz organizacji partyjnej w WRN, który poszedł do komendanta Wojskowej Komendy Uzupełnień i powiedział, że jestem bardzo potrzebny, bo śpiewam solo i z towarzyszeniem zespołu na różnych uroczystościach, reprezentując nasze województwo. W ten sposób uniknąłem służy wojskowej.

               Z pewnością pamięta Maestro zespół, który działał wówczas przy Wojewódzkiej Radzie Narodowej?
                - To był zespół mandolinistów, który prowadził utalentowany muzycznie kolega Stafiej, z którym kiedyś chodziłem do jednej klasy w gimnazjum i śpiewałem w chórze prowadzonym przez panią Zofię Stachurską.
Ten zespół mandolinistów dużo koncertował i często występował z istniejącym również przy Wojewódzkiej Radzie Narodowej niewielkim, ale dobrze śpiewającym chórem. Często także mnie zapraszali na różne występy.
               Utkwił mi w pamięci wyjazd do Szklarskiej Poręby, bo to malowniczo położone miasteczko na Dolnym Śląsku i podróż w jedną stronę ówczesnym autobusem zajęła nam prawie cały dzień. Występowaliśmy tam latem w muszli koncertowej.
Zespół miał przygotowany bardzo duży repertuar, a ja śpiewałem z nimi dużo pieśni neapolitańskich, popularnych wtedy piosenek radzieckich i przede wszystkim polskich piosenek. Nasze występy bardzo się podobały, zawsze przychodziły na nie tłumy i gorąco byliśmy oklaskiwani.

3. Pustelak Falstaf arch. TWON

Kazimierz Pustelak z Urszulą Trawińską-Moroz na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie (opera "Falstaf"), fot. arch. TWON

                To wszystko wydarzyło się, zanim rozpoczął Pan wielką zawodową karierę. Niełatwe to były czasy, ale oprócz talentu miał Pan ogromny zapał do pracy. Tak było przez całe zawodowe życie.
                - Trzeba było dużo pracować, bo dzięki temu można było coś osiągnąć i rozwijać się.
Jak zacząłem pracę w wymarzonym zawodzie, to przez cały czas pracowałem na trzech, a nawet czterech etatach.
W Krakowie zostałem zatrudniony jako solista Orkiestry i Chóru Polskiego Radia pod dyrekcją Jerzego Gerta. Wkrótce podpisałem umowę i zostałem solistą Teatru Muzycznego. Do tego doszła praca w Operze Krakowskiej i zapraszany byłem na koncerty symfoniczne.
Opanowałem bardzo różnorodny, ogromny repertuar i gdybym miał kolegę, to mógłbym się z nim podzielić.

                Przez wiele lat był Pan także cenionym pedagogiem, a nawet przez kilkanaście lat był Pan dziekanem Wydziału Wokalnego Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie (dzisiaj Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina). To wszystko wymagało wielu wyrzeczeń i to nie tylko Pana, ale również rodziny. Żona nie tylko prowadziła dom, ale także pomagała Panu.
                - Oczywiście, a do tego mieliśmy jeszcze małe dziecko, któremu trzeba było poświęcić wiele uwagi i czasu, a mnie najczęściej nie było w domu przez cały dzień, a nawet i dłużej, bo prawie w każdym tygodniu wyjeżdżałem na koncerty symfoniczne.
                Bardzo często śpiewałem w Filharmonii w Katowicach oraz z Wielką Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia, zapraszany byłem do Poznania czy Bydgoszczy, a przede wszystkim występowałem w Filharmonii Narodowej w Warszawie.
                Nie wszystkie zaproszenia mogłem przyjmować, bo czas mi nie pozwalał, ale starałem się zawsze przyjmować zaproszenia z Rzeszowa. Pamiętam, że śpiewałem na otwarciu nowego budynku Filharmonii Rzeszowskiej, brałem udział zarówno w koncertach symfonicznych i indywidualnych koncertach z orkiestrą, jak i estradowych wykonaniach oper.
                Na zakończenie rzeszowskiego wątku powiem o zabawnej historii, która wydarzyła się, jak byłem jeszcze młodym śpiewakiem, przed koncertem arii operowych z Rzeszowską Orkiestrą Symfoniczną w Domu Kultury WSK (obecnie budynek Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego). Wcześniej jeden ze znanych śpiewaków poradził mi, że dobrze wpływa na ćwiczenie oddechu podnoszenie czegoś ciężkiego, a później wypuszczenie powietrza z płuc.
                Wszedłem do pustej sali tego Domu Kultury i zobaczyłem na estradzie stary duży fortepian. Pomyślałem, że podniosę go od tyłu w ramach zalecanych ćwiczeń. Był bardzo ciężki, jednak udało się mi go podnieść i w tym momencie upadła noga. Nie wiedziałem, co mam robić, ale wiedziałem, że nie utrzymam takiego ciężaru dłużej. Na szczęście usłyszałem kroki i natychmiast krzyknąłem, aby podstawiono leżącą nogę pod fortepian.
Wszystko dobrze się skończyło, bo gdybym upuścił fortepian, to z pewnością cała estrada by się zawaliła. Musiałem się ratować, żeby wszystko dobrze zaśpiewać, bo nie tylko byłem zmęczony, ale mój oddech był znacznie krótszy. To ćwiczenie zadziałało odwrotnie (śmiech).

5. Kazimierz PustelakTurandot2011TW ON 121 24

Kaziemierz Pustelak na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie, fot. Juliusz Multarzyński

                Pracowite lata pełne sukcesów szybko mijały. W 1995 roku w Teatrze Wielkim Operze Narodowej świętował Pan 40-lecie działalności artystycznej.
                - Tak, śpiewałem wtedy całą partię Stefana w spektaklu „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki, a po raz ostatni wystąpiłem na tej scenie w 2011 roku, śpiewając partie cesarza w operze „Turandot” Giacomo Pucciniego.

                Panie Profesorze, z okazji 91. Urodzin, które świętował Pan niedawno, bo 14 lutego pragnę złożyć Panu najserdeczniejsze życzenia: dużo zdrowia, radości i pogody ducha. Mam nadzieję, że niedługo będziemy mogli się spotkać i rozmawiać o wspaniałych spektaklach i koncertach z Pana udziałem, bo przecież było ich tak dużo, że trudno o wszystkich opowiedzieć w czasie dwóch krótkich spotkań.
Dziękuję bardzo za rozmowę i poświęcony mi czas.

W tym wywiadzie przybliżyliśmy Państwu głównie spędzone w rodzinnych stronach młodzieńcze lata Maestro Kazimierza Pustelaka. O zawodowej karierze Artysta opowiadał mi we wrześniu ubiegłego roku. Ten wywiad został opublikowany na stronie „Klasyki na Podkarpaciu” w dwóch częściach i pozwolę sobie podać linki do tych publikacji:
https://www.klasyka-podkarpacie.pl/wywiady/item/2598-jubileuszowo-z-maestro-kazimierzem-pustelakiem-cz-i
https://www.klasyka-podkarpacie.pl/wywiady/item/2603-jubileuszowo-z-maestro-kazimierzem-pustelakiem-cz-ii

Z Maestro Kazimierzem Pustelakiem, jednym z najwybitniejszych artystów powojennej polskiej sceny operowej rozmawiała Zofia Stopińska 16 lutego 2021 roku.

Subskrybuj to źródło RSS