W tym zawodzie nauka nigdy się nie kończy...
Rafał Kłoczko - dyrygent fot. Basia Kramczyńska

W tym zawodzie nauka nigdy się nie kończy...

      Zofia Stopińska: Z utalentowanym  dyrygentem młodego pokolenia, a także kompozytorem i teoretykiem muzyki - Panem Rafałem Kłoczko rozmawiamy po wspaniałym, ale trochę innym niż przywykliśmy, premierowym spektaklu „Księżniczki czardasza” Imre Kalmana w Operze Śląskiej w Bytomiu. Dyrygował Pan tym spektaklem, ale także powierzono Panu kierownictwo muzyczne tego wydarzenia. Czy dużo było zmian w partyturze? Co zostało wycięte, a co dodane?

      Rafał Kłoczko: Specjalnie dla Pani czytelników, mogę uchylić nieco tajemnicy... Mogę zdradzić, że z szacunku do partytury i zamysłu kompozytora, przywróciliśmy do wykonania kilka fragmentów, które często były pomijane. Nie uniknęliśmy kilku drobnych cięć wynikających z inscenizacji, ale chyba najistotniejszą zmianą był usłyszany przez wszystkich wstęp do trzeciego aktu. Zamiast oryginalnej introdukcji wykonaliśmy własną - napisaną przeze mnie i opartą na melodii piosenki “Miłość ci wszystko wybaczy”. Choć nie jestem zbyt przychylny do takiej ingerencji w kompozycję, było to ściśle uzasadnione koncepcją działa, jako całości - tak muzycznej, jak i inscenizacyjnej.

       Dzięki tak niewielkim zabiegom postać księżniczki czardasza Sylvii Varescu kojarzyła nam się od początku z naszą wspaniałą gwiazdą lat 20-tych 

       Zdecydowanie tak! Proszę zauważyć, że ich historie są bardzo podobne. Obie popełniły mezalians w życiu, obie wyjechały na tournée do Ameryki, w „Księżniczce czardasza” wszystko jednak kończy się happy endem, a w przypadku Hanki Ordonówny, z tego co się pamiętam – nie było tak kolorowo.

      Urodził się Pan w Toruniu - jednym z najpiękniejszych polskich miast, tam z pewnością rozpoczynał Pan naukę w szkole muzycznej. Sam Pan chciał się uczyć grać, czy rodzice pragnęli, aby ich syn został muzykiem?

      Edukację muzyczną rozpocząłem dość późno, bo dopiero w wieku 13 lat. Kilka lat wcześniej uczyłem się grać na keyboardzie w prywatnym ognisku muzycznym, ale ani nie szło mi to zbyt dobrze, ani nie byłem tym za bardzo zainteresowany. Wszystko zaczęło się później, gdy rodzice widząc jak co jakiś czas siadam do klawiatury i nieporadnie próbuję coś pograć, po prostu wysłali mnie do szkoły muzycznej. Próbowałem swoich sił na perkusji, później na fagocie, ale to fortepian interesował mnie najbardziej. Muzyka stawała mi się coraz bliższa, zacząłem komponować i spotkałem na swojej drodze jedną z najwspanialszych i najważniejszych dla mnie osób, znakomitego kompozytora, pedagoga, a przede wszystkim przyjaciela – Magdalenę Cynk, która inwestowała we mnie mnóstwo energii i motywowała mnie. Nie chciałem jednak być muzykiem, wyobrażając sobie siebie raczej jako księgowego. Kierunki studiów zmieniałem wiele razy po zdaniu matury: w ciągu roku studiowałem germanistykę, marketing i zarządzanie oraz telekomunikację i elektrotechnikę. Cały czas miałem wrażenie, że to nie jest właściwy wybór. Któregoś dnia zdałem sobie sprawę z tego, że zwyczajnie tęsknię za muzycznym światem, za tym wszystkim co się w nim może znaleźć. Spróbowałem za radą Magdaleny Cynk, dając sobie tylko jedną szansę i... dostałem się na kompozycję do Akademii Muzycznej w Gdańsku. Zaraz potem rozpocząłem kolejne kierunki: carillon, teorię muzyki i – za sprawą maestro Janusza Przybylskiego – dyrygenturę. Ten ostatni to siódmy kierunek, może to magia tej liczby, że tak to pokochałem? Nie było łatwo: studia w innym mieście, duże braki w edukacji... Całe dnie spędzałem w bibliotece czytając książki, ucząc się partytur i poznając nowe utwory. Rodzice nigdy nie zmuszali mnie do muzyki, ale zawsze bardzo mnie wspierali i na pewno cieszyli się, że się tym zajmuję. Tak jest zresztą do dzisiaj. Mam w nich ogromne wsparcie i wiem, że gdyby nie oni, nie byłbym w tym miejscu, co teraz jestem.

      Z pewnością w rodzinnym mieście bywa Pan obecnie rzadko, ale często występuje Pan niedaleko, bo w Trójmieście i w ostatnich latach dyrygował Pan wieloma różnorodnymi koncertami. To było i chyba będzie nadal ważne miejsce w Pana działalności artystycznej.

      Toruń to miasto, które fascynuje mnie za każdym razem, gdy mogę się po nim przespacerować. Jeżdżąc z miejsca na miejsce staram się czasem choć na kilka godzin zajechać do rodziców, babci i mojego kochanego psiaka Remusa. Od roku pełnię funkcję wiceprezesa Pomorskiego Towarzystwa Muzycznego, które ma siedzibę w Toruniu. Prowadzę więc część organizowanych przez nie koncertów i warsztatów orkiestrowych dla uzdolnionej młodzieży, które odbywają się co pół roku. Zawsze chętnie jadę do Torunia, szczególnie, że to w Toruńskiej Orkiestrze Symfonicznej miałem przyjemność być dyrygentem-rezydentem (program Instytutu Muzyki i Tańca), a wielu muzyków znam osobiście.

      Z powodzeniem uczestniczył Pan w konkursach dyrygenckich. Jaki wpływ miały konkursy na Pana dalszy rozwój i karierę?

      Od początku studiów, o czym wspomniałem, bardzo dużo pracuję nad rozwojem artystycznym. Bardzo szybko zacząłem koncertować. Już po roku studiów miałem swój pierwszy publiczny koncert jako dyrygent. Szybko zacząłem również otrzymywać zaproszenia od niektórych orkiestr i grafik z roku na rok się zapełniał (i wciąż zapełnia). Często nie mogłem wziąć udziału w jakimś konkursie na który się dostałem, ze względu na wiążącą mnie umowę. Miałem jednak przyjemność brać udział w kilku, które były znaczące. Nie ze względu na nagrody, ale przede wszystkim ze względu na to, że mogłem sprawdzić siebie, poobserwować kolegów po fachu, poznać nowy repertuar. Z wieloma poznanymi tam osobami utrzymuję bliskie stosunki cały czas i przyjaźnimy się, wymieniamy doświadczeniami i spotykamy przy okazji kolejnych konkursów czy kursów mistrzowskich. Otrzymanie nagrody jest zawsze „zastrzykiem energii” i mobilizuje do dalszego działania. Mnie otworzyło też niektóre drzwi, dzięki czemu mogłem pracować z nowymi zespołami. W środowisku muzycznym mówi się, że jesteś tak dobry, jak twój ostatni koncert. Zawsze bardzo przykładam się do przygotowania do prób, bo poza samą radością współtworzenia z innymi artystami wiem, że od tego też zależą kolejne zaproszenia.

      Dobrze się Panu wiedzie na polu dyrygentury.

      Owszem, mijający rok jest dla mnie wyjątkowy: pierwsza asystentura w Teatrze Wielkim, przed chwilą poprowadziłem pierwszy spektakl jako kierownik muzyczny w Operze Śląskiej, pracowałem z wieloma orkiestrami, a przede wszystkim przeprowadziłem się do Wiednia i rozpocząłem staż dyrygencki w Operze Wiedeńskiej. Ten ostatni jest ogromnym wyróżnieniem, konsekwencją tego, że w zeszłym roku byłem asystentem w Salzburgu i pełniłem funkcję asystenta przy Filharmonikach Wiedeńskich w ramach najsłynniejszego chyba festiwalu operowego na świecie Salzburger Festspiele 2016. Mam świadomość, jak wielkie szczęście mi się zdarzyło, zwłaszcza, że pracowałem na to dość długo.

      Kontakt z wielkimi mistrzami batuty z pewnością będzie miał wpływ na Pana dalszy rozwój.

      Oczywiście, że tak. Wiem doskonale, że w tym zawodzie nauka nigdy się nie kończy. Nawet jak będę miał 80 lat, to będę się zastanawiał, jak coś poprowadzić, zinterpretować. Będąc w Wiedniu podpatruję pracę dyrygentów, których nagrań mogłem do tej pory jedynie posłuchać na płytach albo czasami oglądałem na YouTube i zastanawiałem się, czy kiedykolwiek zobaczę ich na żywo. Okazuje się, że mogę z nimi po próbie usiąść przy kawie z partyturą i rozmawiać o tym, co z nią zrobić, jak ją „ugryźć”. Jak się przygotowywałem do jakiegoś koncertu i asystowałem przy próbach, które były w trakcie stażu, to niejeden dyrygent radził mi po próbie mówiąc – zrób to i to, bo to zawsze działa, zwróć uwagę na to miejsce, bo tu zawsze jest problem. Nie ukrywam, że zanim rozpocząłem pracę nad „Księżniczką czardasza”, dużo mi dały przygotowania w Austrii, gdzie cały czas ta operetka jest w repertuarze, ma swoją tradycję wykonawczą wypływającą bezpośrednio ze skrajnego szacunku do partytury. Jeżeli kompozytor napisał, że ma być zwolnienie, to na pewno to zwolnienie będzie, a jak ma być przyśpieszenie – będzie przyśpieszenie.          W Polsce operetka trochę „pokutuje” wielką ilością koncertów promenadowych, które rządzą się oczywiście innymi prawami. Trudno by było na powietrzu realizować wszystkie niuanse – zawieszenia, fermaty. Publiczność też oczekuje, aby artyści na wysokich dźwiękach się zatrzymali, by je wyeksponować, choć nie ma tego w zapisie partyturowym. W operze mamy pełną dramaturgię, trzeba trochę inaczej podejść do partytury. Skoro kompozytor skomponował jakiś fragment czy finał, w ten, czy inny sposób, to na pewno wiedział, co chce przez to wyrazić. Nigdy nie zatrzymuję się tylko dlatego, że jest wysoki dźwięk, a dlatego, że ma to znaczenie dla dramaturgii. Dlatego też “Księżniczka Czardasza” była poszukiwaniem tego co tkwi w zapisie nutowym, w dramaturgii partytury, z uwzględnieniem tempa, tłumaczonych na język polski tekstów oraz mojej wizji muzycznej całości.

      Co Pana bardziej fascynuje – teatralne formy muzyczne (opera, operetka, balet) czy muzyka symfoniczna?

      Na początku studiów to symfonika była moim marzeniem i skupiałem się na wielkich formach instrumentalnych. Po zadyrygowaniu jednak jednoaktową operą „Verbum nobile” Stanisława Moniuszki w Gdańsku (9 stycznia tego roku minie 8 lat...), zakochałem się w tym gatunku bez pamięci i odtąd wszystkie swoje siły kierowałem w tę właśnie stronę. Połączenie śpiewu, tańca, muzyki symfonicznej, ale i teatru, to coś fascynującego i dającego nieograniczone wręcz możliwości. Przeżywanie wszystkich emocji zawartych w libretcie, praca ze śpiewakami, sztuka kompromisu, ale i umiejętności przekonania do swojej interpretacji sprawia, że żadna próba nie wygląda tak samo. To również wielkie wyzwanie i odpowiedzialność za uczucia, które chcemy wzbudzić u odbiorcy. Z drugiej strony, choć swoje serce oddałem operze, nie oznacza to, że przygotowywanie symfoniki mnie nie interesuje. Wręcz przeciwnie, jednym z najwspanialszych muzycznych przeżyć było poprowadzenie przeze mnie, przed czterema laty, suity symfonicznej „Szeherezada” Rimskiego-Korsakowa. Ze sceny zszedłem wtedy wykończony i fizycznie, i emocjonalnie, ale wiem, że czułem wtedy prawdziwe szczęście. Nie lubię się ograniczać w żadnej kwestii i bardzo cenię każdy kontakt z muzyką i artystami, traktuję to jako kolejne wyzwanie i robienie tego, co kocham.

      Zgodzi się Pan chyba ze mną, że dyrygent oprócz dobrego opanowania swojego rzemiosła i wielkiej wiedzy muzycznej, musi szybko nawiązać dobry kontakt z zespołem i solistami, bo bez tego trudno osiągnąć sukces.

      Opanowanie techniki, ogólna wiedza muzyczna czy znajomość tradycji wykonawczych są bardzo ważne, to podstawa. Najtrudniejsze jest umiejętne korzystanie z tego, co przychodzi po prostu wraz z doświadczeniem. Już na studiach uczy się nas, że dyrygent musi być też psychologiem, jednak moim zdaniem trzeba przede wszystkim być sobą. Nikt nie lubi być okłamywany, nikt nie lubi pracować z osobą udającą kogoś innego. Szczerość to podstawa, szczególnie jeśli chodzi o emocje. Między dyrygentem a orkiestrą nie może być relacji szef-podwładny, tylko współpraca na jasnych zasadach. Muzycy orkiestrowi to specjaliści w swoim fachu, osoby wyjątkowe i mające mnóstwo do zaproponowania. Nie jest wstydem dla młodego dyrygenta czerpać rozwiązania od doświadczonych instrumentalistów, którzy są skarbnicą wiedzy. Jeśli dyrygent czuje coś w inny sposób, to powinien nie krzykiem, a umiejętnościami i wiedzą przekonać do swojej racji, przekonać, że może jego wizja nie jest jedyna, ale w tym momencie jest najlepsza. Te słowa wypowiedział kiedyś wielki maestro Jerzy Semkow i absolutnie się z nimi zgadzam.

      Zawsze jest dla mnie ważne zdanie muzyków i możliwość czerpania od nich wiedzy. Od samego początku otacza mnie mnóstwo życzliwych ludzi, niejednokrotnie odbywałem bardzo szczere rozmowy z dyrygentami, śpiewakami czy muzykami orkiestrowymi i to one dały mi najwięcej, wpłynęły i wciąż wpływają na mój rozwój jako artysty. Staż dyrygencki w Operze Wiedeńskiej pozwolił mi na kontakt z największymi autorytetami w dziedzinie dyrygentury i każda spędzona tam minuta również wiele mnie nauczyła. Często słyszę, że „mam szczęście”. I nigdy nie zaprzeczam, mam mnóstwo szczęścia, że tych, a nie innych ludzi spotkałem na swojej drodze. Nie zmienia to faktu, że bycie dyrygentem wiąże się z mnóstwem wyrzeczeń, ogromem pracy, która nigdy się nie skończy i z podporządkowaniem temu całego swojego życia. Cieszę się jednak, że odnalazłem w swoim życiu pasję i mogę się jej w pełni poświęcić. Codziennie rano wstaję uśmiechnięty i pełen energii, bo wiem, jakie wyzwania mnie czekają, kolejne próby i projekty w które jestem zaangażowany. A w czasie wolnym... zaglądam do nowych partytur, uczę się utworów, którymi kiedyś będę dyrygować lub mam je już w planach koncertowych.

      Pewnie ostatnio brakuje czasu na komponowanie, ale to także znaczący nurt w Pana działalności, bo nie komponował Pan „do szuflady” – wprost przeciwnie, Pana utwory wykonywane były na wielu festiwalach i różnych koncertach. Warto, a nawet trzeba przybliżyć ten nurt działalności. Komponuje Pan na zamówienie czy tylko z potrzeby serca? Są to wyłącznie wielkie formy, czy również muzyka kameralna?

      Od komponowania zacząłem w zasadzie na poważnie interesować się muzyką i od samego początku fascynował mnie gatunek pieśni. W tej małej, lirycznej formie zawrzeć można wszystkie uczucia, tworzyć w ten sposób coś w rodzaju „muzycznego pamiętnika”. Każda moja pieśń, a mam ich już około stu, to zapis emocji, które chciałem wyrazić, a potrafiłem tylko sięgając do genialnej poezji. Wspomniana już Magdalena Cynk, to również niezwykły animator kultury. Regularnie organizuje w Toruniu (i nie tylko) koncerty kompozytorskie, na których wystawiam swoje utwory od 15 lat. Komponuję oczywiście również utwory kameralne, fortepianowe, orkiestrowe, ale i kantaty, msze czy wielkie formy wokalno-instrumentalne, z czego większość była wykonywana w różnych miastach Polski, w tym m.in. w Warszawie, Poznaniu, we Wrocławiu, w Bydgoszczy, Gdańsku i Krakowie. Zdarzało mi się komponować na zamówienie muzykę teatralną czy jako kompozytor-rezydent (drugi z programów Instytutu Muzyki i Tańca) w Cappelli Gedanensis. W ramach tego programu wykonanych było kilka koncertów, ale najistotniejszym stało się zeszłoroczne prawykonanie „Pasji” na 5 solistów, chór i orkiestrę, co uważam za jeden z najważniejszych utworów w moim życiu. Cieszyłem się, że mogłem tego dokonać z zespołem, który jest bliski mojemu sercu, nie tylko przez wzgląd na stałą współpracę, ale i ogromná sympatię, którą darzę Cappellę Gedanensis. Komponowanie, z czym się wiąże wiedza o instrumentach i umiejętność instrumentowania, dało mi bardzo wiele. Również dlatego, że regularnie otrzymuję zamówienia z szeregu instytucji na orkiestracje różnych dzieł. Moje opracowania wykonywane były m.in. w wiedeńskim Musikverein czy Teatrze Wielkim w Warszawie, a nowe propozycje z Europy (i od niedawna nie tylko z Europy!) pojawiają się jedna po drugiej.

      W notce biograficznej przeczytałam, że pracuje Pan także nad doktoratem z dyrygentury w krakowskiej Akademii Muzycznej. Czy daleko do finału?

      Swój doktorat poświęciłem, co chyba nie jest żadnym zaskoczeniem, dziele operowemu: zapomnianej pięcioaktowej operze „Eros i Psyche” L. Różyckiego, którą po prawie pół wieku nieobecności na polskich scenach przygotowałem, jako kierownik muzyczny w Operze Bałtyckiej w 2015 roku. W tym sezonie asystowałem maestro Grzegorzowi Nowakowi, nowemu dyrektorowi muzycznemu Teatru Wielkiego-Opery Narodowej, przy premierze tego dzieła w Warszawie. Wiem, że powinienem sfinalizować kwestię doktoratu już dawno, ale ciągle pojawiające się propozycje dyrygenckie opóźniają moją pracę. Moi promotorzy mają do mnie mnóstwo cierpliwości i zrozumienia, za co jestem im bardzo wdzięczny. Na szczęście jestem już na końcu tej drogi i niebawem sprawa będzie zamknięta: wszystkie rozdziały są gotowe, przede mną tylko wstęp i zakończenie, a potem... obrona.

      Rozpoczynający się wkrótce 2018 rok będzie bardzo pracowity i kalendarz jest już zapełniony. Może Pan wspomnieć chociaż o kilku miejscach koncertów lub programach, które Pan poprowadzi?

      Podobnie jak poprzedni rok, tak i ten rozpoczął się szeregiem nowych propozycji. Szczegółów nie chciałbym zdradzać, bo wiele przedsięwziąć jest dopiero omawianych. O swoich działaniach informuję na swoim Facebookowym fanpage’u i na stronie internetowej; niebawem wszystko się tam pojawi. Poza kontynuacją współpracy ze wszystkimi ośrodkami, z którymi pracowałem do tej pory, a więc z Wiedniem, Warszawą, Gdańskiem, Bytomiem, Koszalinem i Toruniem, na mojej „dyrygenckiej mapie” oprócz kolejnych polskich miast pojawi się też kilka zagranicznych. Wiele koncertów planuje się z kilkuletnim wyprzedzeniem, więc kalendarz zapełnia się dużo naprzód. Myślałem, że rok 2017 był tym najbardziej przełomowym w moim życiu (szczególnie ze względu na staż w Operze Wiedeńskiej), ale już widzę, że kolejne lata będą jeszcze lepsze. Proszę mocno trzymać kciuki!

      Po raz pierwszy Pan pracuje z zespołem Opery Śląskiej?

      Tak, w ogóle jestem po raz pierwszy na Śląsku i od razu „pełną parą”.

      Sporo czasu zajęły przygotowania, ale po premierze „Księżniczki czardasza” – może się Pan czuć zadowolony.

      Oczywiście, jestem zadowolony, a przede wszystkim jestem dumny ze wszystkich wykonawców, bo widziałem na pierwszych próbach, że często „otwierali oczy”, jakie szczegóły udało mi się wyciągnąć z partytury. To, że sam komponuję, nauczyło mnie szacunku i umiejętności dogłębnego czytania partytury, o czym wspominałem już wcześniej. Wiem, ile mnie kosztowało, kiedy ktoś wykonywał mój utwór i coś było niezgodnie z moją intencją. Tłumaczyłem zatem spokojnie, że tak jest w partyturze i nie wymyślam niczego nadzwyczajnego poza tym, co napisał kompozytor. Potem, oczywiście, po sprawach technicznych doszły emocje, intencje w grze i śpiewie, i zaczęły się prawdziwe schody, ale nasi soliści doskonale sobie z tym poradzili i wiele pomysłów czerpałem również od nich, byli bardzo inspirujący na próbach.

      Gratuluję Panu serdecznie wspaniałej premiery „Księżniczki czardasza” i kończymy tę rozmowę z nadzieją, że będzie okazja do następnych spotkań – jeśli nie w teatrach operowych, to przy okazji koncertów symfonicznych. Może kiedyś na Podkarpaciu?

      Ja też mam taką nadzieję, aczkolwiek stamtąd na razie zaproszenia nie mam. Może z czasem się pojawi, z czego bym się bardzo cieszył.

      Aktualnie Filharmonicy Podkarpaccy z sukcesami koncertują w Chinach.

      Doskonale wiem, bo często zaglądam na Pani stronę na Facebooku i czytam różne informacje oraz wywiady, które Pani zamieszcza na blogu „Klasyka na Podkarpaciu”. Cieszę się, że poznaliśmy się osobiście.

Ze znakomitym polskim dyrygentem, kompozytorem i teoretykiem muzyki młodego pokolenia - Panem Rafałem Kłoczko rozmawiała Zofia Stopińska 29 grudnia 2017 roku w Bytomiu.