wywiady

Bartosz Koziak: "Jest dużo ciepła w brzmieniu wiolonczeli i ma ono przełożenie na ludzi"

        Zapraszam na spotkanie z panem Bartoszem Koziakiem, znakomitym wiolonczelistą, który karierę artystyczną rozpoczął w pierwszych latach XXI wieku. Rozmawiałam z Artystą w Rzeszowie, po koncercie, który odbył się 19 listopada w Filharmonii Podkarpackiej, a jednym z utworów był I Koncert wiolonczelowy Krzysztofa Meyera, w którym partie solowe znakomicie wykonał Bartosz Koziak.

       Dzieło, które Pan wykonał, powstało w pierwszej połowie lat 80. ubiegłego stulecia i zadedykowane zostało Ivanowi Monighettiemu, wybitnemu rosyjskiemu wiolonczeliście, który był także jego pierwszym wykonawcą.
        - Trzeba podkreślić, że Ivan Monighetti był pierwszym z wiolonczelistów ze Wschodu, który zainteresował się muzyka dawną i wykonywał ją w stylu epoki, w której utwór był napisany, rezygnując z naleciałości epok późniejszych. Jednocześnie to wybitny wykonawca muzyki nowej i najnowszej, a najlepszym dowodem prawykonanie Koncertu Canti Amadei Krzysztofa Meyera, który bezpośrednio nawiązuje do muzyki Wolfganga Amadeusza Mozarta. Są w tym utworze motywy z Requiem, Sonaty skrzypcowej i różnych symfonii, które są rozpoznawalne dla melomanów. Zarówno skład orkiestry, jak i sposób wykorzystania instrumentów w sensie artykulacyjnym, dynamicznym jest taki sam jak u Mozarta. Natomiast współbrzmienia i charakter jest zupełnie inny. Uważam, że Krzysztofowi Meyerowi znakomicie udało się połączyć współczesny język muzyczny ze sposobami gry, które stosowane są od lat. Mnie się to szalenie podoba.

        Od jak dawna ma Pan ten koncert w repertuarze?
        - Niedawno, bo dopiero w tym roku. Profesor Krzysztof Meyer zaprosił mnie do nagrania tego koncertu, co dla mnie jest wielkim wyróżnieniem i zaszczytem. Bardzo się z tego zaproszenia ucieszyłem. Ze względu na czas pandemii musieliśmy szybko przygotować utwór i nagrać go.

         Czy wcześniej grał Pan jakieś utwory Krzysztofa Meyera?
          - Poznałem Profesora Meyera kilkanaście lat temu, kiedy grałem jego II Koncert wiolonczelowy, który jest zupełnie inny. Później kontakt z Profesorem był daleki.
Dopiero teraz zostałem zaproszony do nagrania płyty, na której oprócz Symfonii znajdzie się I Koncert wiolonczelowy.
         Bardzo się także cieszę, że mogłem wykonać ten utwór z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej.
Powstało mnóstwo najrozmaitszych utworów na wiolonczelę i przez to często umykają nam utwory naprawdę znakomite, bo cały czas sięgamy po utwory z Roztropowiczowskiego kanonu, jeśli chodzi o utwory z XX wieku. Z wcześniejszych mamy kilka koncertów, po które zazwyczaj sięgamy. Tymczasem okazuje się, że są fantastyczne utwory i to skomponowane również w Polsce, i do nich należy I Koncert Meyera.

        Występując jako solista, musi Pan mieć odpowiednio przygotowany repertuar z różnych epok, po który można sięgnąć, otrzymując zaproszenie. Wówczas w krótkim czasie można się przygotować.
         - Wiolonczelista z racji repertuaru i charakterystyki instrumentu, w zasadzie nie może ograniczyć się do jednego kierunku. Można powiedzieć, że wiolonczelista nie może istnieć wyłącznie jako solista. Rozmawialiśmy nawet dzisiaj z maestro Massimiliano Caldim, że I Koncert wiolonczelowy Krzysztofa Meyera, to nie jest koncert na wiolonczelę i akompaniującą jej orkiestrę. Te partie są ściśle sprzężone. Orkiestra ma mnóstwo przerw, ale później ma fragmenty, które są bardzo istotne. To nie są akompaniujące wejścia, nawet jak jest to kilka czy kilkanaście dźwięków.
        Podobna sytuacja z koncertami wiolonczelowymi sięga nawet XIX wieku. Dla przykładu podam, że Koncert wiolonczelowy Roberta Schumanna jest utworem kameralnym z orkiestrą, a z kolei Koncert Antonina Dvořaka jest właściwie symfonią koncertującą z solami fletu czy skrzypiec. Dlatego wiolonczelista jest zawsze także kameralistą.
        My takiego repertuaru solowego jak pianiści właściwie nie mamy. Mamy sześć suit Johanna Sebastiana Bacha, Sonatę Zoltána Kodálya, Sonatę Paula Hindemitha i jeszcze kilka utworów skomponowanych w XX wieku, ale nimi nie będzie zainteresowane szerokie grono melomanów, natomiast cała reszta naszego repertuaru to sonaty kameralne z fortepianem. Zdarzają się duety ze skrzypcami, jak Sonata Maurice Ravela, oraz cała kameralistyka na większe składy. Wiolonczelista musi grać bardzo różnorodny repertuar i dla mnie ten element pracy jest szczególnie fascynujący.
        Trzeba podkreślić, że XX wiek – z jednej strony dzięki Mścisławowi Roztropowiczowi, a z drugiej strony dzięki Siegfriedowi Palmowi - przyniósł (nazwijmy to w wielkim skrócie) dwa kierunki wykonawstwa, rozbudowując nieprawdopodobnie repertuar wiolonczelowy w stosunku do tego, co było wcześniej.
Pierwszy – Roztropowiczowski to jest kontynuacja tradycji, a Palm inspirował kompozytorów do tworzenia, grając na wiolonczeli zupełnie inaczej, sonorystycznie, używając najrozmaitszych nowych technik. Dlatego XX wiek jest czasem bardzo ważnym, kiedy wiolonczela wprost „wybuchła”, jeśli chodzi o repertuar i możliwości.

        Pod koniec października oklaskiwaliśmy Pana w Rzeszowie podczas koncertu w ramach Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej. Wspólnie ze świetną pianistką Agnieszką Kozło wykonaliście trzy sonaty, ale pierwsza z nich – Sonata e-moll op. 38 Johannesa Brahmsa została skomponowana na wiolonczelę i fortepian. Natomiast Sonata G-dur op. 96 Ludwiga van Beethovena oraz Sonata d-moll op. 9 Karola Szymanowskiego, to były transkrypcje sonat skrzypcowych. Zachwyciła mnie szczególnie Sonata Szymanowskiego i sądzę, że była to Pana transkrypcja.
        - Nuty i wydanie, z którego korzystaliśmy w przypadku tej Sonaty Szymanowskiego, zostało opracowane przez Kazimierza Wiłkomirskiego, ale faktem jest, że grając ten utwór z Agnieszką Kozło, troszkę odeszliśmy od tego opracowania. Zrobiliśmy to dlatego, bo mieliśmy poczucie, że Wiłkomirski za bardzo odszedł od oryginału. Najmniejszym problemem była kwestia rejestrów, chociaż mam poczucie, że od momentu, kiedy ta transkrypcja Wiłkomirskiego powstała, wiolonczela bardzo się rozwinęła i to co kiedyś się wydawało niemożliwe, aktualnie już jest możliwe.
         Najlepszym przykładem jest stwierdzenie Witolda Lutosławskiego, że dlatego nie zrobił wyciągu fortepianowego do swego Koncertu wiolonczelowego, bo kiedy w 1969 roku komponował ten Koncert, był przekonany, że jest to utwór wyłącznie dla najwybitniejszych wirtuozów, a w tej chwili grają go już studenci.
         Podobnie jest z Sonatą d-moll Karola Szymanowskiego. Pewne fragmenty w tej Sonacie były, moim zdaniem, zapisane za nisko. Wiłkomirski zaingerował dosyć mocno w kwestie frazowania i tekstu Szymanowskiego, i tu powróciliśmy faktycznie do partii skrzypiec, szczególnie jeśli chodzi o łukowanie.
         Natomiast jeśli chodzi o ostatnią Sonatę skrzypcową Beethovena, to jest to mój ukochany utwór od momentu, kiedy usłyszałem go po raz pierwszy. Zawsze sobie myślałem, jak cudownie byłoby zagrać ten utwór na wiolonczeli i w pewnym momencie pomyślałem, że mogę go sobie przecież poćwiczyć sam dla siebie. Później zacząłem grać tę Sonatę podczas koncertów i tak już zostało.

Bartosz Koziak z Agnieszka Kozło 4 fot. Jakub Kwaśniewicz

Agnieszka Kozło - fortepian i Bartosz Koziak - wiolonczela podczas koncertu w ramach V Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej, fot. Jakub Kwaśniewicz.

         Zapraszany był Pan przez Mistrza Krzysztofa Pendereckiego do wykonywania jego utworów i często Pan występował pod jego batutą.
         - To trwało przez wiele lat. Po raz pierwszy graliśmy w 2001 lub w 2002 roku Concerto grosso, a później regularnie graliśmy ten utwór oraz Koncert altówkowy w wersji wiolonczelowej. Nagraliśmy te utwory oraz wykonywaliśmy je w różnych salach w Polsce i w Europie. To był piękny czas współpracy, obserwowania Profesora w czasie prób, ale także w życiu codziennym artysty, który podróżuje – wspólne próby, mieszkaliśmy w tych samych hotelach – te wspomnienia pozostaną ze mną na zawsze.

         Z pewnością będzie Pan sięgał po utwory Krzysztofa Pendereckiego.
         - Z pewnością. Krzysztof Penderecki skomponował wiele utworów na wiolonczelę lub opracował wersje innych swoich dzieł na wiolonczelę (tak jak wspomniany Koncert altówkowy).
Są to fantastyczne dzieła, świetnie napisane, często bardzo trudne, ale wszystkie ze świadomością i czułością wobec naszego instrumentu.
Wykonywanie utworów Krzysztofa Pendereckiego sprawia mnóstwo przyjemności, a jednocześnie jest przekrojowe, bo pierwszy utwór Capriccio per Siegfried Palm na wiolonczelę solo jest napisany jeszcze w stylu sonorystycznym (z użyciem wiolonczeli zupełnie inaczej), ale jest to znakomicie napisana kompozycja. Inne utwory pisane są już bardziej tradycyjnymi środkami.

         Nagrał Pan sporo utworów wiolonczelowych i kameralnych. Sięga Pan czasem po te płyty?
          - Jest kilka takich nagrań, do których wracam serdecznie. Z Justyną Danczowską gramy od wielu lat i nagraliśmy m.in. sonaty Franza Schuberta, Cesara Francka i Dymitra Szostakowicza.
Z kolei z Anią Staśkiewicz nagraliśmy płytę z duetami na skrzypce i wiolonczelę Zoltána Kodály’a, Maurice'a Ravela i Bohuslava Martinů. Solidnie pracowaliśmy nad tym projektem i później sporo graliśmy razem. Niedawno, po paru latach przerwy, graliśmy Alfreda Schnittke Concerto grosso na skrzypce i wiolonczelę, i orkiestrę poszerzoną o gitary elektryczne, klawesyn i dużo instrumentów perkusyjnych.
Wrócę jeszcze do Bohuslava Martinů, który został ze mną bardzo mocno, bo niedawno nagrywałem jego II Koncert wiolonczelowy i II Sonatę.

         Pamiętam koncerty Tria fortepianowego w składzie: Kaja Danczowska – skrzypce, Bartosz Koziak – wiolonczela i Justyna Danczowska – fortepian.
         - Graliśmy razem bardzo długo i nawet udało nam się nagrać jeden utwór – nieznane Trio fortepianowe Georgy’a Catoire. Na tej płycie są także inne utwory w wykonaniu Justyny i Oli Kuls.
To jest dla mnie także bardzo ważne nagranie.
         Dzięki Kai i Justynie gram na wspaniałej wiolonczeli Dezyderiusza Danczowskiego. Jest to XIX-wieczna kopia instrumentu J. Guadagniniego.

         Muszę się przyznać, że dzięki temu bardzo długo kojarzyłam Pana z Krakowem, a przecież Pan już od studiów mieszka w Warszawie.
         - To prawda, chociaż w Krakowie jest dom mojej Mamy. Mieszkam od lat w różnych miejscach, ale od paru lat razem z żoną mieszkamy w Warszawie na stałe. Trzeba także stwierdzić, że we współczesnym świecie wydaje się, że z Krakowa do Warszawy jest blisko.

         Naukę gry na wiolonczeli rozpoczął Pan w wieku siedmiu lat. Czy sam Pan wybrał ten instrument, czy rodzice o tym zadecydowali?
         - Ja tego nie pamiętam, chociaż odkąd pamiętam, grałem na wiolonczeli. Urodziłem się w Zakopanem i tam przez pierwsze pięć lat mieszkaliśmy, a potem przeprowadziliśmy się do Krakowa i niedługo zacząłem grać na wiolonczeli.
         Pochodzę z rodziny pianistów, a moja historia jest taka, że rodzice zabrali mnie do filharmonii, zobaczyłem wiolonczelę w orkiestrze i powiedziałem, że chcę grać na tym instrumencie. Rodzicom chyba bardzo się ten pomysł spodobał. Moja wspaniała ciocia Celestyna Koziak, która jest znakomitą pianistką i słynnym pedagogiem, również studiowała na wiolonczeli. Myślę, że dlatego ten mój pomysł był w zgodzie z myślą rodzinną.

         Chyba Pan nigdy nie żałował tego wyboru. Nauka gry na instrumencie trwa dość długo i bardzo ważną rolę odgrywają nauczyciele na kolejnych etapach nauki. Mistrzem można nazwać nawet pierwszego nauczyciela, który dobrze ustawi aparat gry i zachęci do ćwiczenia.
          - Oczywiście, ma pani rację. Dla mnie wielką zmianą był kontakt z prof. Kazimierzem Michalikiem, z którym pozostajemy nadal w wielkiej przyjaźni i mamy niemal codzienny kontakt. Poznałem Profesora Michalika na początku liceum i to było przełomowe wydarzenie, bo bardzo jasno określił, jakie są priorytety, jaka jest relacja między techniką a artyzmem i wtedy zrozumiałem, że technika służy sztuce, i dlatego trzeba ją tak bardzo pielęgnować i rozwijać.
         Podziwiałem i nadal podziwiam Profesora, bo jest niezwykłym erudytą, człowiekiem renesansu. Właściwie Profesor wie wszystko nie tylko o wiolonczeli i muzyce. Jest zafascynowany literaturą, malarstwem, interesuje się filmem, jeździ konno, mogę z nim porozmawiać na każdy temat.
          Dwie anegdoty mogę przytoczyć.
          Profesor nigdy się nie chwalił. Jak moja żona zaczęła jeździć konno i opowiadała o podstawowych zasadach jazdy, Profesor słuchał i długo nic nie mówił. Dopiero później zaczął od wspomnienia, że kiedyś profesor Jadwiga Kaliszewska zapytała go, jakie ma sposoby, że tak dobrze udaje mu się uczyć.
Wtedy odpowiedział, że konie go tego nauczyły. I potem dowiedzieliśmy się, jak Profesor przez lata jeździł konno. Najczęściej były to konie, które już zeszły z toru, nie brały udziału w wyścigach, ale mogły jeszcze cwałować po lasach. Później opowiadał nam o malarstwie, jak słynni malarze uwieczniali konie, a myśmy siedzieli i słuchali.
          Druga anegdotka dotyczyła rozmowy z Profesorem, kiedy z Kają i Justyną zaczęliśmy grać Szostakowicza i mieliśmy różne koncepcje. Opowiadałem, że jest nagranie Szostakowicza z Ojstrachem i Milošem Sádlo, u którego Profesor studiował. Wtedy okazało się, że Profesor ma płytę z tym nagraniem, mało tego, był na koncercie, podczas którego wykonywany był ten utwór. Wiedział nawet jak przebiegały próby.
          Na marginesie jeszcze wspomnę, że Profesor Kazimierz Michalik był na pierwszym wykonaniu w XX wieku Koncertu wiolonczelowego C-dur Józefa Haydna, który został przez Miloša Sádlo odkryty i wykonany.
Podkreślę jeszcze raz, że moim najważniejszym mistrzem był, jest i pozostanie Profesor Kazimierz Michalik. Mamy wielkie szczęście, że nadal mamy z nim kontakt, bo dzięki temu przez cały czas się czegoś od niego uczymy.

          Proszę powiedzieć, kiedy studiował Pan u prof. Andrzeja Bauera.
          - To było w tym samym czasie. Profesor Michalik miał takie 3-miesięczne pobyty w Korei i wtedy miałem zajęcia tylko z Andrzejem Bauerem. Później studiowałem jeszcze u prof. Philippe’a Mullera w Paryżu i potem miałem takie poczucie, wracając do naszego tria, że takim niezwykłym dokończeniem czasu studiowania, to było granie z Kają i obserwowanie Kai Danczowskiej nie z perspektywy studenta, ale osoby, która z nią grała. To było nieprawdopodobne i prawie codziennie wspominam ten czas, i wspólne próby. Bardzo dużo się wtedy nauczyłem

          Porozmawiajmy przez chwilę o konkursach, w których Pan uczestniczył. Jest Pan zwycięzcą Konkursu Wiolonczelowego im. Lutosławskiego w 2001 r. w Warszawie, zdobywcą II-ich nagród na konkursach w Tongyeong "Isang Yun in Memoriam" (Korea) i Kijowie im. Mykoły Łysenki, laureatem oraz zdobywcą nagrody specjalnej na konkursie Praskiej Wiosny; otrzymał Pan także nagrody na Konkursach im. Czajkowskiego w Moskwie oraz ARD w Monachium.
Czy oprócz nagród te konkursy otwierały Panu drzwi do sal koncertowych?

          - Na pewno jednym z aspektów bezpośrednich jest możliwość grania. To, że dzisiaj się tu znajduję, z pewnością jest pośrednim efektem tego, że kiedyś coś wygrałem na konkursach.
Natomiast z perspektywy czasu wydaje mi się, że konkursy mają zupełnie inną wartość znaczącą, kto wie, czy nie najważniejszą. To jest budowanie pewnego nawyku ćwiczenia, przygotowywania się i pewnego nawyku wychodzenia na estradę.
          Nasz zawód zawsze podlega ocenie. Jak się kończy czas konkursów, to podczas każdego koncertu nadal jesteśmy oceniani.
Może to dziwnie zabrzmi, co powiem, ale konkurs jest to jedyne miejsce, gdzie tak naprawdę możemy się bezkarnie mylić. Jeżeli nam coś nie wyjdzie, to najwyżej tylko odpadamy z konkursu albo nie otrzymamy nagrody, albo wyróżnienia.
          Później, jak wychodzi się na estradę i gra się dla publiczności, to ma to inną odpowiedzialność, bo gramy dla ludzi, którzy przyszli, aby nas posłuchać.
Konkurs buduje poczucie odpowiedzialności w stosunku do słuchaczy, a niezależnie od tego konkursy przez swoją specyfikę uczą nas panować nad wielkim repertuarem. Przygotowywanie bardzo różnorodnego repertuaru na konkurs, który trwa nieraz podczas trzech etapów trzy, a nawet cztery godziny, wymaga wielkiego wysiłku.
          Nie wszystkie konkursy kończyły się zdobyciem głównych nagród, ale na przykład w Moskwie grałem recital trwający 75 minut bez przerwy, a miałem do wykonania trzy części Suity Bacha, całą Sonatę Schnittke i całą Sonatę Brahmsa.
W Korei grałem w czasie recitalu utwory Schumanna, Martinů oraz Isang Yun’a, który patronuje temu konkursowi. To kompozytor, który pochodził z Tongyeong, ale życie związał z Berlinem i jego ideą było łączenie tradycyjnej muzyki Wschodu i Zachodu. W tym utworze wiolonczela stawała się koreańskim instrumentem ludowym. Takie doświadczenia zmieniają perspektywę wykonawczą.

          Czy teraz zachęca Pan swoich studentów i uczniów do udziału w konkursach?
          - Zachęcam, chociaż coraz częściej widzę, że młodzi ludzie się obawiają. Staram się tłumaczyć, że nie ma się czego bać. Konkursy są tylko dla nas i korzyści, które czerpiemy z udziału w konkursach, jest dużo więcej niż zdobycie nagrody. Ważniejsze jest przygotowanie repertuaru, budowanie nawyku koncentracji na detalu. Ogrywając się przed konkursem, zdobywamy doświadczenie sceniczne. Później występ podczas konkursu jest bardzo ważny, nawet jak nie przechodzimy do kolejnego etapu.
          Występ w trudnej, stresującej sytuacji jest ważnym doświadczeniem. To nie ma znaczenia, czy później gra się w orkiestrze, kameralnie, czy jako solista z orkiestrą. Nie mówiąc już o tym, że aby aktualnie dostać pracę w dobrej orkiestrze, także trzeba stanąć do konkursu. W sensie emocjonalnym jest to dużo trudniejszy konkurs od konkursu solowego, ponieważ konkursy do orkiestr polegają także na wykonaniu krótkich fragmentów repertuaru orkiestrowego, a wymagania są nieprawdopodobne. Od tych paru minut zależy, czy zostaniemy przyjęci.
Nawet jak zostaniemy przyjęci, to zazwyczaj jest okres próbny, podczas którego starsi koledzy oceniają, czy chcą współpracować z tą osobą.
Udział w konkursach daje dużą nadwyżkę, również emocjonalną.

          Parę tygodni temu słuchałam Domówki z Dwójką i graliście wspólnie ze swoją żoną Magdaleną Bojanowicz-Koziak, która jest też znakomitą wiolonczelistką. Czy przygotowanie wspólnego programu przebiega harmonijnie?
           - Chcę podkreślić, że związki wiolonczelistów są częste i takich małżeństw czy par wiolonczelowych jest dużo. Wrócimy do tego, od czego zaczęliśmy naszą rozmowę, że wiolonczelista nie jest solistą, tylko kameralistą i wiolonczeliści się naprawdę lubią.
          Pamiętam swój udział w konkursie w Korei. Zostało nas pięcioro finalistów, ale ponieważ Korea jest bardzo daleko, to część Europejczyków została do końca. Pamiętam, że jak wróciliśmy do hotelu po finale i siedzieliśmy bardzo długo w grupie około dziesięciu osób prawie do rana, rozmawialiśmy, śmialiśmy się i nie było żadnych problemów.
Relacje między wiolonczelistami zazwyczaj bywają bardzo serdeczne i ciepłe. Tak jest zazwyczaj w większości związków życiowych wiolonczelistów. Jest dużo ciepła w brzmieniu tego instrumentu i ma ono przełożenie na ludzi.

          Może dlatego, że grający otulają wiolonczelę swoim ciałem i podczas gry pudło rezonansowe dotyka serca?
          - Do tego, co pani powiedziała, warto dodać, że skala wiolonczeli pokrywa się w pełni ze skalą ludzkiego głosu - męskiego i kobiecego. Może to także nadaje instrumentowi śpiewność i ciepło. Być może, że jeśli przeczytają to inni instrumentaliści, to się bardzo oburzą.

          Wracając do wysłuchanej Domówki z Dwójką stwierdzam, że macie Państwo piękny repertuar na dwie wiolonczele.
          - Mam nadzieję, że kiedyś będziemy mogli to utrwalić i wydać płytę. Jest sporo oryginalnych duetów wiolonczelowych i dużo muzyki, która została opracowana na dwie wiolonczele. Mamy w czym wybierać.

          Cieszymy się, że pomimo niełatwych i pełnych różnych ograniczeń z powodu pandemii kilkunastu miesięcy, mogliśmy w ostatnich tygodniach oklaskiwać Pana w Rzeszowie w roli kameralisty i solisty. Myślę, że będzie Pan dobrze wspominał te koncerty i chętnie Pan jeszcze dla podkarpackich melomanów wystąpi.
          - Bardzo chętnie, tym bardziej, że do tej pory nie występowałem w Rzeszowie często. Kilka lat temu graliśmy tu Koncert potrójny Beethovena ze skrzypkiem Mariuszem Patyrą i bardzo dawno wykonałem Koncert wiolonczelowy Dvořaka.
Bardzo dziękuję publiczności za gorące przyjęcie i pani za miła rozmowę.

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                       Zofia Stopińska

Bartosz Koziak z Agnieszka Kozło fot. Jakub Kwaśniewicz Bartosz Koziak - wiolonczela i Agnieszka Kozło - fortepian podczas koncertu w  Sali Instytutu Muzyki UR, fot Jakub Kwaśniewicz

Spotkanie z Renatą Johnson-Wojtowicz

          Bardzo długo wspominać będę wtorkowy wieczór (9 listopada), który odbył się w Sali kameralnej Filharmonii Podkarpackiej w wykonaniu artystów związanych z Podkarpaciem – Renaty Johnson-Wojtowicz – sopran i Marcina Kasprzyka – fortepian.
      Planowaną część wieczoru wypełniły pieśni polskich kompozytorów: Piotra Perkowskiego, Mieczysława Karłowicza i Ignacego Jana Paderewskiego. Zarówno uroda tych pieśni, jak i znakomite wykonania zachwyciły publiczność i końcowa owacja była tak długa i gorąca, że wykonawcy postanowili wykonać jeszcze dwa utwory na bis, a były to: aria sopranowa „Vissi d'arte” z II aktu opery Tosca Giacomo Pucciniego, a później porywająca pieśń Sergiusza Rachmaninowa.
Postanowiłam wtedy, że przedstawię Państwu znakomitych wykonawców.
       Zapraszam na spotkanie z panią Renatą Johnson-Wojtowicz, która została obdarowana przez naturę przepięknym głosem sopranowym oraz talentem aktorskim.

        Urodziła się Pani w Przemyślu, jednym z najpiękniejszych miast na Podkarpaciu, gdzie także rozpoczęła Pani naukę muzyki, po studiach przez pewien czas prowadziła Pani działalność artystyczną z dala od rodzinnych stron, ale w ostatnich latach znowu zamieszkała Pani w rodzinnym Przemyślu.
         - Tak, to prawda. Już kilkanaście lat temu wróciłam w swoje rodzinne strony i rozpoczęłam działalność koncertową również na Podkarpaciu. Starałam się dotrzeć do placówek kulturalnych na tym terenie i zawsze spotykałam się z miłym przyjęciem moich propozycji koncertowych przez dyrektorów instytucji kulturalnych na Podkarpaciu, ale nie ukrywam, że głównym powodem mojego powrotu była rodzina, którą założyłam po studiach.
Dzisiaj miałam okazję po raz pierwszy w swojej karierze występować na deskach Filharmonii Podkarpackiej. Był to dla mnie ogromny zaszczyt i wyzwanie.

        Koncerty z którymi ostatnio Pani występuje odbywają się również daleko stąd.
        - Rzeczywiście, bo projekt, który realizujemy wspólnie z Marcinem Kasprzykiem, to projekt ministerialny. Minister Kultury docenił i poparł nasz pomysł promocji twórczości kompozytora Piotra Perkowskiego w 120. rocznicę jego urodzin i przyznał nam stypendium na cykl koncertów z jego utworami . W sumie to jest 9 koncertów i większość już została wykonana podczas różnych festiwali na Podkarpaciu m.in. były to: Przemyska Jesień Muzyczna, Festiwal im. Janiny Garści w Stalowej Woli, Centrum Kultury i Promocji w Jarosławiu zaprosiło nas na Festiwal Muzyki Fortepianowej im. Marii Turzańskiej, dzisiaj jesteśmy w Rzeszowie, a przed nami wyzwanie, ponieważ dwa koncerty tego projektu w ostatnią niedzielę listopada wykonamy w Szczecinie. Mogę się również pochwalić, że otrzymaliśmy zaproszenie od pana Łukasza Goika, dyrektora Opery Śląskiej na występ z recitalem w Sali Kameralnej im. Adama Didura w Operze Śląskiej. W związku z remontem, który tam trwa recital odbędzie się dopiero 5 lutego też w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

        W ostatnich latach ma Pani szczęście do stypendiów, bo niedawno była Pani stypendystką Prezydenta Miasta Przemyśla, którego finalnym efektem była piękna płyta „Ah! Mia vita!”, która zawiera 11 wybranych przez Panią przepięknych utworów, nagranych z towarzyszeniem Orkiestry Symfonicznej Lwowskiej Narodowej Filharmonii, którą dyrygował Serhiy Khorovets.
         Płyta jest najlepszym dowodem na to, jak różnorodny i bogaty jest Pani repertuar. Z pewnością na krążku mogły się znaleźć tylko niektóre z Pani ulubionych utworów. Są wśród tych wybranych dwa arcydzieła Antonina Dvořáka – otwiera płytę pieśń "Když mne starámatka zpívat učívala" op. 55 nr 4 z cyklu "Cígánské melodie" oraz cudowna aria Rusałki "Mésíčku na nebi hlubokém" z tej najpopularniejszej jego opery. Do najpiękniejszych utworów zaliczyć możemy z pewnością „Ave Maria” z jednoaktowej opery „Rycerskość wieśniacza” Pietro Macagniego, arię Lauretty „O mio babbino caro” z opery "Gianni Schichi” Giacomo Pucciniego oraz drugi fragment z innego dzieła Pucciniego - mniej znaną, ale równie piękną arię Magdy de Civry „Chi il bel sogno di Doretta” z opery „Jaskółka”.
        Mamy także dwa niezwykle popularne przeboje operetkowe: „Czardasz Sylvii” z operetki „Księżniczka czardasza” Imre Kálmana oraz arię Giuditty z komedii muzycznej pod tym samym tytułem Franza Lehara. Najbliższa naszym czasom jest pieśń Fantyny z I aktu musicalu „Nędznicy” Clauda-Michela Schönberga (1980).
        Miłą niespodzianką są dwa duety: z opery „Wesele Figara” Wolfganga Amadeusza Mozarta i „Flower duet” z opery „Lakmé” Léo Delibes’a. Pierwszy z wymienionych Renata Johnson-Wojtowicz śpiewa z sopranistką Magdaleną Dobrowolską, solistką chóru Filharmonii Narodowej, a drugi z mezzosopranistką Aleksandrą Kalicką, artystką chóru Filharmonii Krakowskiej.
Często sięgam po tę płytę i jestem przekonana, że większość osób, która ją posiada robi to samo.

         - Większość osób, która ją nabyła ma podobne odczucia i często mi o tym mówią. Jest to dla mnie ogromnie miłe.
Pierwsze stypendium przyznane przez Prezydenta Miasta Przemyśla było stricte pod kątem nagrania debiutanckiego albumu z zastrzeżeniem, że będzie on wydany w małym wydawnictwie ze względu na koszty. Jednak oprócz stypendium udało mi się znaleźć sponsorów i płyta ukazała się nakładem DUX Recording Producers, największego wydawnictwa muzyki klasycznej w Polsce.

         Niedawno nagrywała Pani razem z Marcinem Kasprzykiem w sali balowej Muzeum-Zamku w Łańcucie.
         - Na przełomie lipca i sierpnia nagrywaliśmy utwory Piotra Perkowskiego, Ignacego Jana Paderewskiego oraz kilka utworów Sergiusza Rachmaninowa. Jestem bardzo wdzięczna za udostępnienie tej wspaniałej Sali panu dyrektorowi Witowi Wojtowiczowi.

         Planujecie wydać płytę z tym repertuarem?
         - To były nagrania mające na celu promocję twórczości Piotra Perkowskiego i naszego projektu związanego ze stypendium Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego.
Skoro Pani zapytała, to powiem, że bardzo byśmy chcieli wydać płytę z utworami Piotra Perkowskiego, które są mało znane, część ich nie została jeszcze wydana i nie są wykonywane podczas koncertów.
         Pracujemy nad tym projektem, ale zobaczymy jak to się wszystko ułoży, bo Marcin także ma swoje plany. Kilka dni temu ukazała się kolejna płyta, tym razem z moim gościnnym udziałem, a Marcin Kasprzyk jest głównym wykonawcą. Na tej płycie znajdują się utwory Jana Nováka, współczesnego kompozytora czeskiego. Ja zostałam zaproszona do wykonania jednego utworu, ale trwa on prawie 15 minut i jestem bardzo wdzięczna, że mogłam wziąć udział w nagraniu tej płyty.

         Chyba się Pani zgodzi ze stwierdzeniem, że dobry pianista, to dla śpiewaka skarb. Sądzę, że Pani już ten skarb znalazła.
         - To prawda, nasza współpraca z Marcinem Kasprzykiem jest już na tym etapie, że rozumiemy się bez słów. Bardzo dobrze się znamy i często razem występujemy na różnych scenach. Dobrze wiemy czego możemy się po sobie spodziewać nawet w sytuacjach awaryjnych, bo takie też się zdarzały, zawsze potrafimy wybrnąć zanim publiczność się zorientuje. Tak jak pani powiedziała – dobry pianista to jest skarb.
Niedawno zaprzyjaźniona ze mną bardzo dobra śpiewaczka powiedziała mi, że ma bardzo dużo pomysłów muzycznych, ale nie ma pianisty z którym mogłaby je zrealizować i trochę mi zazdrości, że ja takiego właśnie mam. Powiedziała nawet, że dobry pianista, to jest połowa sukcesu pod czym się oczywiście podpisuję.

         Śpiewa Pani także sporo podczas dużych koncertów z towarzyszeniem orkiestry. Ciekawa jestem jak było na wielkiej gali do udziału, w której zaprosił Panią sam maestro Wiesław Ochman, który słynie z tego, że starannie dobiera sobie śpiewaków.
          - To było wspaniałe przeżycie i ogromny zaszczyt wystąpić na Festiwalu Wiesława Ochmana w Zawierciu. Brałam udział w koncercie wieńczącym cały festiwal - praktycznie najważniejszym, a towarzyszyła nam Orkiestra Filharmonii Zabrzańskiej pod dyrekcją Sławomira Chrzanowskiego.
         Mistrz Wiesław Ochman usłyszał mnie pierwszy raz podczas Śląskiego Festiwalu Operetki w Rybniku w 2019 roku i już wtedy otrzymałam propozycję występu na Jego festiwalu. Cóż można o Mistrzu powiedzieć – cudowny człowiek, który potrafi prowadzić cały koncert, „sypać” anegdotkami, bawić publiczność, a na koniec jeszcze stanąć i tak zaśpiewać, że „czapki z głów”.

         Można powiedzieć, że na Śląsku rozpoczęła Pani karierę śpiewaczki i z tamtych stron przychodzą najczęściej zaproszenia na koncerty.
          - Faktycznie tak jest chyba dlatego, że poznałam tam wielu wspaniałych ludzi związanych ze środowiskiem operowym. Przez dziewięć lat pracowałam w Operze Śląskiej w Bytomiu, a rozpoczynałam będąc jeszcze studentką, stąd mam tam wielu znajomych i przyjaciół.
         Mogę już uchylić rąbka tajemnicy, że zostałam zaproszona do zaśpiewania głównej partii w operetce „Hrabina Marica” Imre Kálmána. Produkcja ta powstaje dzięki Fundacji Operetka Śląska, którą powołał mój serdeczny przyjaciel z czasów studenckich Sylwester Targosz-Szalonek i to właśnie na Jego zaproszenie podjęłam się pracy nad tą niełatwą partią. Premiera zaplanowana została na kwiecień przyszłego roku. Jest to dla mnie ogromne wyzwanie i już pracuję nad tą rolą. Tak jak wspomniałam nie jest to łatwa rola, bo wymaga nie tylko wielkich umiejętności wokalnych, ale także aktorskich, a ponieważ ja uwielbiam wyzwania , to bardzo się cieszę na tę kwietniową premierę.

         Praca nad warsztatem muzyka, śpiewaka w szczególności, nigdy się nie kończy. Trzeba mieć duży repertuar, po który można sięgać, ale trzeba także poszerzać repertuar.
         - To prawda. Codziennie sięgam po nuty i staram się trzymać głos w formie. Nawet jak jestem zmęczona, mam ciężki koncert za sobą, chcę odpocząć i wracając do domu obiecuję sobie, że przez trzy dni nie będę wchodzić do gabinetu z pianinem, to najwyżej jeden dzień jestem w stanie nie śpiewać, bo w następnym dniu już czuję potrzebę śpiewania.

         W Filharmonii Podkarpackiej wykonała Pani wspólnie z panem Marcinem Kasprzykiem koncert kameralny. Ten gatunek muzyki stanowi bardzo ważny nurt w Pani działalności artystycznej.
          - Wiąże się to z tym, że wykonujemy coraz więcej utworów kompozytorów współczesnych. Przyznam się, że bardzo sceptycznie podeszłam do pomysłu Marcina, gdy zaproponował mi nagranie utworu Jana Nováka. Jak zobaczyłam nuty to trochę się przeraziłam i pomyślałam, że chyba nie dam rady bo to nie moje klimaty muzyczne, ale im bardziej zagłębiałam się w ten utwór i go poznawałam, to coraz bardziej fascynowała mnie ta muzyka.
          Podobnie było z utworami Piotra Perkowskiego, który był uczniem Karola Szymanowskiego i wiele naleciałości z twórczości Szymanowskiego można odnaleźć w utworach Perkowskiego. W czasie studiów każdego roku wykonywałam jakąś kompozycję Szymanowskiego. Pokochałam jego muzykę i dlatego mój dyplom oparty był na twórczości Szymanowskiego.
Piotr Perkowski jako jego uczeń stał się mi bliski.
          Pracujemy nad zdobyciem materiałów nutowych, aby nagrać utwory innego kompozytora naszych czasów niesłusznie zapomnianego i chyba w ogóle nie wykonywanego, a godnego uwagi i upamiętnienia. Jeszcze nie czas, aby mówić o szczegółach.

          Wykonane dzisiaj pieśni Piotra Perkowskiego w zestawieniu z pieśniami Mieczysława Karłowicza i Ignacego Jana Paderewskiego stanowiły różne muzyczne światy.
          - Można tak powiedzieć. Mieliśmy też przygotowane pieśni Sergiusza Rachmaninowa, ale pani dyrektor Marta Wierzbieniec prosiła, żeby raczej postawić na muzykę polską i koniecznie uwzględnić pieśni Ignacego Jana Paderewskiego, ponieważ w tym roku obchodzimy 80 rocznicę śmierci wielkiego Polaka, pianisty i kompozytora.

          Wieczór w Waszym wykonaniu był wspaniały, a najlepszym tego dowodem były długie oklaski i prośby o bisy. Mam nadzieję, że po tym pierwszym zaproszeniu do wykonania koncertu w Filharmonii pojawią się kolejne propozycje. Kończymy tę rozmowę z nadzieją, że niedługo się spotkamy.
          - Mocno w to wierzę, ponieważ kocham śpiewać w swoich rodzinnych stronach i wierzę, że na pewno będzie okazja do kolejnych spotkań.

Zofia Stopińska

Maciej Wota: "Zawsze z wielką przyjemnością i sentymentem wracam do Jarosławia"

       Zapraszam Państwa na spotkanie z panem Maciejem Wotą, młodym utalentowanym pianistą i organistą, od 2018 roku asystentem w Katedrze Fortepianu Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina. W tej uczelni Artysta ukończył studia magisterskie w klasie fortepianu prof. Jerzego Sterczyńskiego oraz studia magisterskie w klasie organów prof. Andrzeja Chorosińskiego.
       Z powodzeniem uczestniczył w wielu konkursach pianistycznych. Otrzymał m.in. I nagrodę oraz nagrodę specjalną za najlepsze wykonanie mazurków Fryderyka Chopina w X Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym w Antoninie w 2008 roku, II nagrodę w IV Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim im. G. Ferenczego w Budapeszcie oraz nagrodę za najlepsze wykonanie poloneza Fryderyka Chopina, V nagrodę oraz Nagrodę Chopinowską na IX Międzynarodowym Konkursie Młodych Pianistów „Arthur Rubinstein in memoriam” w Bydgoszczy, został laureatem Estrady Młodych 46. Międzynarodowego Festiwalu Pianistyki Polskiej w Słupsku w 2012 roku oraz otrzymał wyróżnienie w IV Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym Halina Stefańska in memoriam w Poznaniu w 2017 roku, a także V nagrodę na Ogólnopolskim Konkursie Pianistycznym im. Fr. Chopina w Warszawie 2020.
       Maciej Wota prowadzi ożywioną działalność koncertową. Występował w wielu krajach Europy: Polsce, Rosji, Niemczech, Norwegii, Wielkiej Brytanii, Belgii, Włoszech, na Ukrainie, Litwie i Węgrzech, a także w Australii i Stanach Zjednoczonych.
       14 października Artysta wystąpił z recitalem organowym w Jarosławskiej Kolegiacie w ramach Festiwalu Muzyki Fortepianowej im. Marii Turzańskiej. Po tym koncercie zarejestrowałam rozmowę, do przeczytania której serdecznie zapraszam.


        Bardzo Panu dziękuję za wspaniały koncert. Przepiękna Kolegiata wypełniona była publicznością i wszyscy słuchali z ogromnym zainteresowaniem i nagrodzili Pana gorącymi brawami. Myślę, że z radością przyjechał Pan z koncertem w rodzinne strony.
        - Zawsze z wielką przyjemnością i z wielkim sentymentem wracam do Jarosławia. Tutaj się urodziłem, tutaj spędzałem wakacje, kiedy byłem młodym chłopcem i zawsze to miejsce kojarzy mi się bardzo pozytywnie. Dla mnie jest to wielki zaszczyt, że mogę powrócić tutaj nie tylko jako człowiek wspominający dzieciństwo i młodość, ale również jako artysta.

        Pewnie tak jak ja wszyscy zachwyceni są nie tylko pana wspaniałym wirtuozostwem, ale także wyborem utworów. Ramy stanowiły utwory Johanna Sebastiana Bacha i Feliksa Mendelssohna- Bartholdy’ego, a środkowe ogniwo wypełniły dzieła Wolfganga Amadeusza Mozarta i Fryderyka Chopina. Układając program kierował się Pan możliwościami organów, na których Pan grał.
        - Tak, konstrukcja programu nie jest przypadkowa. Ten instrument pamiętam jeszcze sprzed remontu. Miałem również okazję na nim grać już po jego przebudowie. Po raz pierwszy wykonałem koncert na dolnym kontuarze, który został niedawno zainstalowany. Drugi kontuar znajduje się na chórze. Znając estetykę brzmienia, dyspozycję głosów instrumentu zdecydowałem się na taki program.

        Czy kontuar stojący na środku kościoła jest taki sam jak ten, który znajduje się na chórze?
        - Układ głosów jest taki sam, dolny kontuar od górnego różni się głównie wyglądem cięgieł rejestrowych. Wszystkie włączniki, które znajdują w dolnym kontuarze, mają swoje odpowiedniki na górze. Można grać na kontuarze górnym lub dolnym, a także jednocześnie na obydwu. Są takie utwory, które wymagają podwójnego instrumentarium i myślę, że można byłoby je również tu wykonać.

        Na organach Kolegiaty w Jarosławiu z powodzeniem można koncertować.
         - Instrument jest bardzo dopracowany pod każdym względem: traktury (czyli mechanizmu organów), intonacji głosów, a także urządzeń pomocniczych, które ułatwiają rejestrację. Organy zbudowane w 1943 roku przez Braci Narolskich po niedawnej przebudowie pana Jacka Bęsia, spełniają najwyższe standardy instrumentu koncertowego.

         To są organy piszczałkowe o trakturze elektro-pneumatycznej?
         - Tak, pierwotnie instrument posiadał pneumatyczną trakturę gry i rejestrów, po przebudowie traktura gry została zmieniona na elektro-pneumatyczną, natomiast traktura rejestrów na elektryczną, wyposażoną w pamięć kombinacji typu Setzer.

         Czy bardzo Panu przeszkadzało opóźnienie, które musi być w przypadku organów o tej trakturze?
         - Powiem szczerze, że zagranie recitalu z dolnego kontuaru było dla mnie dość dużym wyzwaniem. Opóźnienie z dołu jest bardzo duże i wynosi prawie pół sekundy.
Podczas recitalu, publiczność mogła odnosić wrażenie, że instrument gra co innego, niż grający robi w danym momencie. Cała trudność polega na tym, żeby „nie słuchać” instrumentu, ale polegać na wyćwiczonych wcześniej manualnych ruchach. W przeciwnym razie, kiedy grający próbuję „dogonić” to, co słyszy, a wtedy jest katastrofa.
         Bardzo podobny instrument znajduje się w Bazylice w Licheniu. Jest to największy instrument w Polsce, czwarty w Europie i trzynasty na świecie. Organy składają się z pięciu instrumentów rozmieszczonych w poszczególnych nawach świątyni. Instrumenty te mogą być obsługiwane przez sześciomanuałowy kontuar, znajdujący się w prezbiterium Bazyliki. Wielokrotnie w tym miejscu miałem okazję grać regularne prezentacje organowe spędzając tydzień czasu przy tym instrumencie. Mogłem zapoznać się z problematyką opóźnienia i radzenia sobie z dużą akustyką. Gdyby nie to doświadczenie, zapewne nie zdecydowałbym się na wykonanie dzisiejszego recitalu z dolnego kontuaru. Współczesna polska szkoła organowa, będąca pod bardzo silnym wpływem szkoły niemieckiej, stawia duży nacisk na muzykę dawną wykonywaną najczęściej na instrumentach mechanicznych. Bardzo często studenci klas organów unikają ćwiczenia na organach o trakturze innej niż mechaniczna, co mogłoby okazać się dla nich bardzo zaskakujące i wręcz problematyczne, kiedy zasiedliby na przykład przy dolnym kontuarze organów Fary Jarosławskiej.

         Od dość dawna obserwuję Pana działalność i podziwiam Pana ciekawość dwóch różnych instrumentów. Koncertuje Pan jako pianista i organista oraz pracuje Pan jako stroiciel.
         - To prawda, że zajmuję się zawodowo strojeniem fortepianów i pianin. Ukończyłem nawet studia podyplomowe w tej dziedzinie na mojej macierzystej uczelni. Pracuję także czynnie w zawodzie stroiciela, przygotowując instrumenty do koncertów, nagrań, sprzedaży, stroję także prywatnie. Od momentu ukończenia studiów dokonałem serwisu ok. 400 fortepianów i pianin. Świadomość budowy i zasad działania własnego instrumentu jest dla mnie bardzo pomocnym czynnikiem w grze. Strojenie, regulacja mechaniki i intonacja instrumentu mają olbrzymi wpływ na odczucia gry pianisty oraz wydobywany przez niego dźwięk. Zadowolenie pianistów z przygotowanego przeze mnie instrumentu sprawia mi wielką radość i satysfakcję.

         Słyszałam, że niedługo czeka Pana daleka podróż artystyczna.
          - Owszem, będą to koncerty chopinowskie w ramach reprezentacji Polski na światowej wystawie Expo 2020 w Dubaju. Jutro o godzinie 4.00 muszę być na lotnisku w Jasionce, żeby dolecieć do Warszawy, a później mam lot do Dubaju. Nie znam tego miasta, bo byłem tam kiedyś bardzo krótko. Przesiadałem się tylko na lotnisku do innego samolotu. Lotnisko w Dubaju robi ogromne wrażenie, pewnie samo miasto jeszcze większe.

         Ma Pan wiele doświadczeń koncertowych z podróży do różnych krajów. Wiem, że wielokrotnie występował Pan w Rosji i to jest też bardzo ciekawy kraj. Nie ma tam wielu kościołów w których znajdują się instrumenty organowe, ale sporo ich jest w salach koncertowych.
          - To prawda, do Moskwy wyjeżdżałem głównie jako pianista, ale dwukrotnie zdarzyło mi się wystąpić w roli organisty, grając w salach koncertowych.
Wyjazdy do Moskwy i udział w "Rosyjsko-Polskim Młodzieżowym Festiwalu Sztuki", który od lat prowadzi pani prof. Ligija Triakina, bardzo rozwinął mnie jako muzyka. Podczas koncertów festiwalowych mieliśmy przyjemność występować z najwybitniejszymi rosyjskimi wirtuozami fortepianu. Była to dla uczestników festiwalu bardzo ważna lekcja i inspiracja.

         Nie wiem, jak było w czasie pandemii, ale prowadzi Pan intensywna działalność koncertową.
         - To wszystko zależy od propozycji koncertowych, które w zależności od okresu i od sytuacji pandemicznej padają częściej lub rzadziej, a dominują jednak koncerty na fortepianie. Najczęściej występuję w krajach na terenie Europy.

         Występował Pan także w Stanach Zjednoczonych i w Australii.
          - W Australii byłem na Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim w Canberze i znalazłem się w gronie półfinalistów. Później spędziłem tydzień w Sydney i miałem kilka koncertów z muzyką Fryderyka Chopina, a jeden z nich odbył się w Konsulacie Generalnym Rzeczypospolitej Polskiej.
Bardzo miło wspominam pobyt w Australii, poznałem tam niezwykle ciekawych ludzi i zawsze mogłem liczyć na ich pomoc. W Stanach Zjednoczonych natomiast miałem koncerty prywatne.

          Sporo czasu zajmuje Panu pewnie praca pedagogiczna w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie.
          - Zgadza się, już od trzech lat jestem asystentem w Katedrze Fortepianu. Jest to praca, która sprawia mi ogromną przyjemność, gdyż swoją wiedzą i doświadczeniem, które cały czas nabywam, mogę dzielić się z młodymi adeptami sztuki, którzy przyjeżdżają na studia czasem z drugiego krańca świata po to, żeby się czegoś nauczyć. Jest to bardzo miłe, kiedy później obserwujemy efekty swojej pracy słuchając gry studentów.

          Wiem, że Ma Pan w repertuarze wiele utworów z różnych epok, ale chyba każdy ma dzieła lub epokę, która jest mu bardzo bliska. Proszę wymienić swoich ukochanych kompozytorów.
          - Często to pytanie w wywiadach pada i za każdym razem zastanawiam się, co mam odpowiedzieć. Czy jestem w stanie wskazać jedno nazwisko, które jest mi najbliższe, które uważam za najwybitniejsze? Mogę wskazać kilka nazwisk. Ze względu na niebywały rozkwit literatury fortepianowej w epoce romantyzmu, mogę wymienić dla mnie tak ważnych kompozytów, jak: Fryderyk Chopin, Franciszek Schubert, Robert Schumann. Oni są mi zdecydowanie najbliżsi, ale także bardzo lubię grać literaturę rosyjską pierwszej połowy XX wieku - utwory Sergiusza Rachmaninowa i Aleksandra Skriabina, a także utwory Johannesa Brahmsa i Ferenca Liszta.

          Myślę, że Jarosław nadal pozostanie dla Pana szczególnym miejscem i zechce Pan tutaj wracać z koncertami.
          - Zawsze będę do Jarosławia przyjeżdżał, jeśli pozwoli mi na to czas i obowiązki zawodowe. Jarosław jest na mojej mapie jednym z najważniejszych miejsc, do którego będę wracał.

                                                                                                                                                                                                                                                                                                        Zofia Stopińska

Piotr Moss: "Zawsze jestem ciekawy nowych rzeczy, a szczególnie poezji"

          Od 20 do 30 września 2021 roku odbył się 30. Festiwal im. Adama Didura w Sanoku. Chcąc podkreślić jubileuszową edycję, organizatorzy zaplanowali światowe prawykonanie dzieła zatytułowanego „Zmiany pogody” Piotra Mossa, wybitnego polskiego kompozytora związanego również z Paryżem. Jest to cykl pieśni na baryton i orkiestrę smyczkową do tekstów Janusza Szubera, jednego z najwybitniejszych współczesnych polskich poetów, który zmarł 1 listopada 2020 roku. Janusz Szuber urodził się w Sanoku i z tym miastem był związany przez całe życie.
         Podczas prawykonania, które odbyło się 27 września, obecny był kompozytor, który poprzedził utwór krótkim wstępem, partie solowe śpiewał Jarosław Bręk – baryton, a Orkiestrą Kameralną Polskiego Radia Amadeus dyrygowała Anna Duczmal-Mróz. Utwór został entuzjastycznie przyjęty przez publiczność, o czym najlepiej świadczyły długie i gorące brawa.
Pan Piotr Moss zgodził się na spotkanie przed koncertem i pragnę Państwu przedstawić teraz twórcę, a rozmowę rozpoczęliśmy oczywiście od dzieła „Zmiany pogody”.

          Jak to się stało, że sięgnął Pan po teksty Janusza Szubera?
           - Zanim odpowiem na to pytanie, to wyjaśnię krótko, że te pieśni miały być wykonane rok temu, jak jeszcze Janusz Szuber żył. Razem z Antonim Liberą, który był promotorem Janusza Szubera, zastanawialiśmy się, jak to zrobić, żeby Janusz mógł uczestniczyć w tym prawykonaniu. Niestety, pandemia pokrzyżowała nasze plany.
Jak poznałem Janusza? Wymieniłem już nazwisko Antoniego Libery, dzięki któremu go poznałem. Kiedyś Antoni organizował w Kordegardzie w Warszawie wieczór poetycki Janusza Szubera i zaprosił mnie na ten wieczór.
          Przyznam szczerze, że do tej pory nie znałem osobiście Janusza Szubera ani jego twórczości. Ponieważ otrzymałem zaproszenie, poszedłem na ten wieczór, gdyż zawsze jestem ciekawy nowych rzeczy, a szczególnie poezji, która od najmłodszych lat mi towarzyszy, co jest dla kompozytora normalne, a właściwie wręcz konieczne.
Później byliśmy u Antoniego Libery w domu, zaprzyjaźniliśmy się i nawet przeszliśmy z Januszem na ty. Janusz zaczął mi wysyłać swoje tomiki, które podobały mi się coraz bardziej, bo to była piękna, świeża, świetna poezja, która mówiąc po młodopolsku, dotykała moich najgłębszych strun duszy.
          Któregoś dnia wpadłem na pomysł, aby do moich ulubionych wierszy autorstwa Janusza napisać muzykę, tym bardziej, że nasza przyjaźń coraz bardziej się zawiązywała, pomimo, że nie widywaliśmy się, ponieważ on przebywał ciągle w Sanoku przykuty do łóżka.
Janusz był czarującym człowiekiem. Często rozmawialiśmy i bardzo lubiłem te rozmowy, bo Janusz miał piękny głos i pięknie mówił po polsku.
           Wybrałem pięć jego utworów z tomików, które otrzymałem od Janusza, ułożyłem je tak, aby tworzyły całość i nawet prosiłem go o dwie małe zmiany w tekście. Antoni Libera bardzo się temu sprzeciwiał, ale wytłumaczyłem mu, że pewne rzeczy, które można napisać, czasami w śpiewie mogą się wydać nawet śmieszne, przecież nie o to chodziło.
Zaproponowałem te zmiany Szuberowi, a on je zaakceptował i napisałem muzykę do tych tekstów. Tak powstał cykl pięciu pieśni zatytułowany „Zmiany pogody”
Bardzo żałuję, że nie będzie go dzisiaj z nami, ale wierzę, że usłyszy dzisiejsze wykonanie.

          Sanoczanie także będą dumni, słuchając prawykonania tego cyklu do tekstów poety, który żył i tworzył w pięknym Sanoku.
           - Chcę powiedzieć, że Janusz Szuber był skarbem dla Sanoka, a teraz jest skarbem dla naszej polskiej poezji. Jeśli Zbigniew Herbert, który, jak wiemy, był bardzo surowy w ocenach, zachwycił się tą poezją, to znaczy, że była dobra i to także potwierdziło, że mój wybór też był słuszny.

           Skąd pochodzi tytuł „Zmiany pogody”?
            - Dobre pytanie. To jest fragment z pierwszego wiersza „Kiedy koguty piały na zmianę pogody”. Antoni Libera przeciwstawiał się temu tytułowi, bo twierdził, że będzie się to kojarzyło z „Mapą pogody” Jarosława Iwaszkiewicza. Tłumaczyłem mu, że to nawet dobrze, że będzie się kojarzyło z cyklem „Mapa pogody”, bo kiedyś napisałem cykl pieśni także na baryton, trzy wiolonczele i trzy kontrabasy, który nie był zatytułowany „Mapa pogody”, tylko „Garść liści wierzbowych”. Wolałem zostawić tytuł „Zmiany pogody”, bo bardzo mi się podobał.
Postanowiłem jeszcze zatelefonować do Janusza i powiedzieć mu, że Antek się sprzeciwia i chce, aby był inny tytuł. Janusz odpowiedział: „Zostaw – Zmiany pogody to dobry tytuł”.
Autor dał mi błogosławieństwo i tytuł pozostał taki, jak chciałem.

           Tytuł powinien coś zapowiadać.
           - To prawda. „Zmiany pogody” to nie tylko zmiany klimatu, ale mogą to być zmiany naszego stanu ducha i mając do czynienia z poezją, to możemy wchodzić bardzo głęboko w sens słów „Zmiany pogody”. Ten tytuł zapowiada, co się będzie w tym cyklu działo, bo są tam permanentne zmiany: permanentna zmiana tempa w muzyce, permanentna zmiana barwy, permanentna zmiana nastroju – wszystko jest bardzo adekwatne do tej poezji, ta poezja bardzo kształtuje muzykę.
           Byłem dzisiaj na próbie i nie mogłem się z tym utworem zidentyfikować jako kompozytor. To dziwne, bo po raz pierwszy mi się to zdarzyło, że ta poezja tak silnie w tym utworze jest obecna. Chcę powiedzieć, że Orkiestra Amadeus, Ania Duczmal-Mróz i Jarosław Bręk dokonali cudów. Jest to nieprawdopodobna interpretacja. Rzadko się zdarza takie cudowne zespolenie tych wykonawców z tą poezją. Miałem wrażenie, że jestem świadkiem czegoś cudownego, metafizycznego wręcz.

           Czy komponował Pan „Zmiany pogody” z myślą o tych wykonawcach?
           - Nie, to było komponowane z myślą o tym, żeby sprawić prezent Januszowi. Nie myślałem, że prawykonanie odbędzie się w Sanoku. Ponieważ napisałem ten utwór na baryton i smyczki, to zadzwoniłem do Agnieszki Duczmal z pytaniem, czy nie zainteresowałoby ją wykonanie takiego utworu.
Ponieważ nagrała dużo mojej muzyki i zawsze chyba jej się podobało to, co ja robię, bo zawsze chętnie nagrywała kolejne moje utwory.
           Później, podczas kolejnej rozmowy wpadliśmy na pomysł, że można to wykonać w Sanoku. Agnieszka dodała jeszcze, że są zaproszeni do Sanoka na Festiwal im. Adama Didura. To jest także tajemnicza zbieżność, że to prawykonanie jest w Sanoku.

           Otrzymałam informacje o nagraniu „Zmian pogody”.
            - Parę dni temu utwór został nagrany dla Polskiego Radia. Nagranie odbyło się w Poznaniu, ale nie mogłem na nim być, bo akurat byłem w Zamościu na XX Festiwalu „Dwa Teatry”. Dzisiaj podczas próby usłyszałem go po raz pierwszy i zachwyciłem się nim. Nie wiem, czy to jest dobre, bo mówi się, że próba powinna być nieudana, żeby koncert był udany. Zobaczymy, jak to pójdzie.

           Jeśli Pan jest obecny podczas nagrań lub na próbach swoich utworów, to Pan ingeruje w interpretacje, czy zachowuje się Pan tak, jak często mówił Wojciech Kilar: „Uważam, że to jest już również utwór wykonawców”?
           - Byłem dzisiaj na obiedzie z Anią Duczmal-Mróz i powiedziałem jej, że jak ona dyryguje moją muzyką, to wszystkie tempa są takie, jak ja sobie je wyobraziłem. Oczywiście zapisuję metronomiczne wskazówki temp w partyturze, ale one w wykonaniu Amadeusa są takie, jakie być powinny, choć może czasem nie są zgodne z metronomem. Natomiast jak są tempa niedobre, to już wiem, że to wykonanie będzie również niedobre i wtedy proszę, żeby to było wykonane szybciej albo wolniej, ale wtedy już wiem, że dyrygent nie czuje mojej muzyki. Nie jest to miłe, ale nie wszyscy muszą się dobrze czuć ze sobą.
           Uważam, że Wojciech Kilar miał rację. Ja mam wiele takich wspomnień, że często muzyk wykonując utwory solowe, bardzo dużo zmienia, a jeśli gra go kilka razy, to on staje się coraz bardziej jego, chociaż jest moim utworem. To jest też tajemnica sztuki i interpretacji, sztuki wykonawczej.
Najlepszym przykładem jest muzyka Fryderyka Chopina, którą mają w repertuarze prawie wszyscy koncertujący pianiści i stąd są tysiące nagrań utworów Chopina. Nagle słyszę nagranie Scherza b-moll w radio i nie wyłączam radia (bo już mam dość muzyki Chopina), i zafascynowany wykonaniem zastanawiam się, kto tak cudownie gra? W zapowiedzi końcowej słyszę, że grał Janusz Olejniczak.

           Ukończył Pan kompozycję u maestro Piotra Perkowskiego, ale później był Pan również uczniem Krzysztofa Pendereckiego. Jak wyglądała współpraca młodego, ukształtowanego kompozytora ze sławnym już wówczas kompozytorem? Czy byliście bratnimi duszami?
            - Chyba nie, dlatego, że on nie był zbyt wylewnym człowiekiem, a ja będąc młodym człowiekiem krępowałem się mistrza, tym bardziej, że on udzielał mi tych lekcji z grzeczności.
Było to tak, że Perkowski – mój mistrz, który był mi bliski jak ojciec, powiedział mi kiedyś: „Ja już więcej Cię nie nauczę. Idź do Pendereckiego, bo on jest teraz à la mode, bardzo nowoczesny. Ja do niego zadzwonię”.
            To było tuż po tym, jak obaj panowie się pogodzili po jakimś konflikcie. Pendereckiemu pewnie nie wypadało odmówić. Perkowski był dość konfliktowym człowiekiem. Pamiętam, że również z Jerzym Waldorffem miał jakiś konflikcik i nawet się to zakończyło w sądzie. Pamiętam, jak Ekspres wieczorny pisał duże sprawozdania z tego procesu używając inicjałów Piotr P. i Jerzy W. – bo wtedy już też tak pisali.
            Wracając do moich studiów u Krzysztofa Pendereckiego. Kiedy do niego trafiłem, był człowiekiem bardzo zajętym i spotykaliśmy się w różnych miejscach; albo ja jeździłem do Krakowa, albo jak przejeżdżał przez Warszawę, jadąc gdzieś za granicę, to najczęściej spotykaliśmy się w Hotelu Europejskim, bo lubił tam mieszkać.
Krzysztof Penderecki usiłował mnie „przerobić na nowoczesnego kompozytora”. Pamiętam, że napisałem utwór zatytułowany „Voyelles”, czyli „Samogłoski” na ulubiony przez Pendereckiego skład, bo tylko chór śpiewał samogłoski i grał tylko kontrabas. Wysłałem ten utwór na Konkurs Malawskiego i dostałem nawet nagrodę.
            Potem poprosił mnie o napisanie kwartetu smyczkowego i ja napisałem go, w stylu jego I Kwartetu napisałem kwartet smyczkowy, wykorzystując różne perkusyjne możliwości kwartetu, ale muszę się przyznać, że to nie była moja muzyka. Zresztą Krzysztof Penderecki także niedługo zaczął pisać inaczej.
Owszem, potrafiłem pisać tego typu muzykę i przychodziło mi to z łatwością, ale robiłem to tylko na zamówienie dla radia czy telewizji. Takie utwory zawsze dobrze się komponują z obrazem.
Jednak pewne cechy muzyki, jak harmonia, melodia, barwa zawsze były mi bardzo bliskie. Mimo to komponowałem według zaleceń Krzysztofa Pendereckiego.
            Później nagle te lekcje zostały przerwane. W roli deus ex machina wystąpiło stypendium do Paryża. Pojechałem wtedy do Nadii Boulanger, pisząc piękny list do Krzysztofa Pendereckiego z wytłumaczeniem, dlaczego musimy skończyć lekcje.

            Myślę, że później jeszcze nie raz Panowie się spotkali.
            - Po powrocie od Nadii Boulanger zacząłem już inne życie, ale z Krzysztofem Pendereckim zachowaliśmy kontakt kulturalny. To nie była przyjaźń, bo nigdy nie przekroczyliśmy granicy rezerwy wyznaczonej przez niego na początku naszej znajomości.
            Pamiętam, że w czasie stanu wojennego, kiedy ja już byłem we Francji i nie przyjeżdżałem do Polski, Penderecki przyjechał na jakiś koncert do Paryża i spotkaliśmy się w Ambasadzie Polskiej podczas przyjęcia (opowiadam pani takie rzeczy, o których dotąd nikomu nie opowiadałem). Bardzo miło się przywitaliśmy i w pewnym momencie stanęliśmy pod oknem i zaczęliśmy rozmawiać. Zapytał mnie, co u mnie słychać i jak sobie radzę. Powiedziałem szczerze, że nie najlepiej, bo na początku lat 80-tych ubiegłego wieku dopiero zaczynałem moje paryskie życie. Wtedy powiedział: „Niech pan robi to, co ja – niech pan dyryguje. Będzie pan zarabiał dobre pieniądze”.
            Wróciłem do domu lekko skonfundowany, bo pomyślałem, że tak wielki mistrz jest tak mało empatyczny. Odniosłem wrażenie, że ze mnie zadrwił. Po latach dopiero uświadomiłem sobie, że to była dobra rada kolegi i w ten sposób ta jego rezerwa w stosunku do mnie została przełamana.
Potem dość długo nie spotykaliśmy się i dopiero jak upadł mur berliński, to widywaliśmy się częściej z okazji różnych koncertów.
            Pamiętam jeszcze, że zimą 1979 roku byłem w La Scali i wykonywano wtedy operę „Raj utracony” Krzysztofa Pendereckiego pod dyrekcją kompozytora. Był wtedy bardzo zaskoczony, że się pojawiłem na tym spektaklu w La Scali. Ja wtedy miałem ochotą pojechać do Rzymu, co nie było ewidentne, bo byłem emigrantem francuskim. Kłopoty z wizami były tak wielkie, że nawet nie chce mi się o tym mówić. Dzięki Bogu, że to już nie istnieje.
            Opowiem jeszcze jedną anegdotę. W 1982 roku zdobyłem I nagrodę na Konkursie im. A. Malawskiego za Sonatę na kwartet smyczkowy, gdzie zerwałem już z tym pisaniem, którego uczył mnie Penderecki i wróciłem do mojego, bardziej klasycznego pisania. Ciekawy byłem, kto mi tę nagrodę przyznał, kto był w jury i okazało się, że przewodniczącym jury był Krzysztof Penderecki.
            Na zakończenie powiem jeszcze, że w roku 85 urodzin Krzysztofa Pendereckiego w Deutsche Oper był organizowany koncert kameralny „Hommage a Penderecki” i ja napisałem utwór oparty wyłącznie na nutach, które znajdują się w imieniu i w nazwisku Pandereckiego. Nawet tym utworem zadyrygowałem i była na tym koncercie także pani Joanna Wnuk-Nazarowa, która była wychowanką Krzysztofa Pendereckiego i jej utwór był także wykonywany. Podczas prób pani Wnuk-Nazarowa miło mnie komplementowała, mówiąc: „Jak pan dyryguje, to nigdy nie traci pan tempa – to dobrze”.
Muszę powiedzieć, że z panią Joanną Wnuk-Nazarową jestem w wielkiej przyjaźni. To jest jedna z nielicznych osób, które mi w Polsce podały rękę. Nigdy jej tego nie zapomnę.

            Gdzie Pan spędził trwający już prawie dwa lata czas pandemii – we Francji czy w Polsce?
             - W Polsce, bo los mi pomógł i przed pandemią zlikwidowałem mieszkanie w Paryżu. To już trochę zaczęło być dla mnie wręcz fizycznie trudne. W dodatku na tym efektownym życiu w dwóch krajach szwankowała twórczość. Uważam, że za mało pisałem. W czasie pandemii skomponowałem sporo utworów, a może nawet za dużo.
            W tej chwili zrobiłem sobie urlop od komponowania, co wcale nie oznacza, że nic nie robię.
Owszem, robię korekty tych utworów, które napisałem i pracuję dla Teatru Polskiego Radia, teraz komponuję dla Teatru Ateneum w Warszawie. „Wiszą” nade mną jeszcze jakieś utwory: Koncert na dwa fortepiany i kilka innych, ale to wszystko jest jeszcze w trakcie wymyślania. Piszę też drobne utwory kameralne, bo są muzycy, którzy ich potrzebują. Dla przyjaciół trzeba pisać.

            Ciekawa jestem, jak Pan tworzy. Krzysztof Penderecki, któremu poświęciliśmy sporo czasu, kilka razy wspominał mi, że jak tylko był w domu, to komponował codziennie. Czy Pan robi podobnie?
             - Ja też jestem zwolennikiem tego, żeby jak się zacznie jakiś utwór, to należy go pisać codziennie. Ja nie należę do twórców, którzy mają jakieś idee. Owszem, mam jakieś drobne idee, bo kto ich nie ma, ale zawsze są to idee muzyczne niekoniecznie związane z danym utworem. Czasem je zapisuję, ale w trakcie tworzenia dochodzę do wniosku, że są one nie do wykorzystania.
             Natomiast zamówienie zawsze otwiera człowieka na nowe horyzonty. Na zamówienie gitarzysty Marcina Kozioła napisałem Koncert na gitarę. Wydawało mi się, że nigdy nie będę potrafił nic napisać na gitarę, a udało się. Piotr Baron zamówił dla Sinfonii Iuventus Koncert na Saksofon tenorowy i orkiestrę. Trochę byłem zdziwiony faktem, że jazzman zamawia utwór u kompozytora klasycznego, ale zapewnił mnie, że jest również saksofonistą klasycznym, chociaż poprosił mnie o jakieś miejsca, które pozwoliłyby mu na lekką improwizację, co zrealizowałem i zaplanowałem je tak, aby zabrzmiały naturalnie i wypływały z przebiegu utworu. Prawykonanie jest zaplanowane na czerwiec 2022 roku.
             Napisałem też cykl, który nazywa się Seule, czyli Samotna lub Sama dla Iwony Hossy, która kiedyś zarzuciła mi, że nie piszę dla sopranów, a preferuję mezzosoprany i alty. Ujęty ambicją postanowiłem coś skomponować. Sięgnąłem po teksty Christine de Pisan, średniowiecznej poetki francuskiej, która żyła z poezji, co jest nieprawdopodobne, bo dzisiaj poeci mówią: „co to za życie”. Ona chodziła po Prowansji i na różnych dworach swoją poezję recytowała, być może towarzyszyli jej jacyś trubadurzy, otrzymywała za to pieniądze i żyła z tego.
Jest to piękna poezja w języku starofrancuskim, ale ja poprosiłem swego współpracownika Jeana- Louisa Bouera, żeby mi to przełożył na współczesny język francuski. Zobaczymy, która filharmonia zaakceptuje propozycje wykonania tego utworu przez panią Iwonę Hossę. Pewnie trzeba będzie trochę poczekać.

             W czasie pandemii filharmonie mają ograniczone możliwości organizacji koncertów z udziałem publiczności. Oby wszystko tak się potoczyło, że nie będą musiały znowu powrócić do działalności online.
             - Skoro rozmawiamy na Podkarpaciu, to powiem, że Filharmonia Podkarpacka ciągle nie wykonała jeszcze utworu, który zamówiła u mnie na swoje 65-lecie, a było to bodajże dwa lata temu. Napisałem „Te Deum” na dwa głosy, chór i orkiestrę. Czekam na prawykonanie, które przez pandemię nie mogło się odbyć zgodnie z planem.
             Telewizja i Internet nie mogą być jedynymi mediami, które nam towarzyszą. Moim zdaniem to są media towarzyszące, a nie media naczelne, jakimi się stały przez pandemię.
Pozytywne jest to, że jest mnóstwo świadectw ludzi, którzy mówią, że po prostu to ich bardzo zmęczyło, uświadomiło im też, jak ważny jest kontakt z żywym wykonawcą.
Widzę w Warszawie, jak ludzie „rzucili się” do teatrów. Wszystkie bilety szybko zostają wyprzedane nawet na najbardziej awangardowe sztuki.

            Z naszej rozmowy wywnioskowałam, że często szuka Pan inspiracji w poezji. Co Pana oprócz poezji inspiruje?
             - Ma Pani rację, najczęściej jest to poezja, ale inspiruje mnie też często inna muzyka, czasami malarstwo. Na przykład napisałem Kwartet „Chagall” inspirowany malarstwem i życiem Marca Chagalla, ale też napisałem taki utwór „Cinq tableaux de Caspar David Friedrich”, czyli „Pięć obrazów Caspara Davida Friedricha” – tytuł jest po francusku, bo to było zamówienie Orchestre Lamoureux. Ta orkiestra kiedyś wykonała po raz pierwszy „Bolero” Ravela i dlatego miło mi było, że wykonała także mój utwór.
            Dwa lata temu napisałem duży utwór inspirowany malarstwem zatytułowany „Według Memlinga” – to było zamówienie Filharmonii Bałtyckiej, bo w Muzeum Narodowym w Gdańsku znajduje się „Sąd Ostateczny" pędzla niderlandzkiego malarza Hansa Memlinga. Prawykonanie odbyło się na początku marca ubiegłego roku i utwór został bardzo dobrze przyjęty przez publiczność. Zaskoczony byłem, że w wielkiej sali Filharmonii Gdańskiej było sporo dostawionych krzeseł. Koncert odbył się tuż przed pandemią i bardzo byłem zadowolony z wykonania. Ostatnio grano ten utwór na zakończenie Festiwalu Organowego w Katedrze w Koszalinie i bardzo dobrze wszystko zabrzmiało. Jest zaplanowane jeszcze jedno wykonanie w lutym 2022 roku w Filharmonii Narodowej.
Tyle o moich inspiracjach malarstwem.
            Tak jak już powiedziałem, jednak najczęściej inspiruje mnie inna muzyka. Chyba wszyscy autorzy są zazdrośni o to, że ktoś inny zrobił to lepiej niż on.
Słucham Mahlera i myślę, że chciałbym to napisać, słucham Pendereckiego i myślę to samo. Taki rodzaj zazdrości jest też inspiracją. To nie jest zazdrość sensu stricto, tylko podziw dla innej muzyki.
            Człowiek czasami zachowuje się tak jak dziecko, jak mała dziewczynka, która jak widzi w telewizji księżniczkę, to tak samo chce się ubrać jak księżniczka. Jest w tym coś dziecięcego i to jest dobra droga, żeby to wytłumaczyć – ten zachwyt dziecka nad czymś, kim ono chciałoby być. To chyba mi towarzyszy.

            Kończymy tę rozmowę z nadzieją, że niedługo będzie okazja do następnego spotkania na Podkarpaciu.
            - Ja też mam taką nadzieję. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Piotr Moss 1juliusz Multarzyński

 

           Chcę jeszcze dodać, że wierna publiczność Festiwali im. Adama Didura w Sanoku przywykła już do prawykonań, bowiem odbywają się one każdego roku w związku z Ogólnopolskimi Otwartymi Konkursami Kompozytorskimi im Adama Didura. Laureatem pierwszej edycji konkursu był Wojciech Widłak – znany polski kompozytor i pedagog, Rektor Akademii Muzycznej im. Krzysztofa Pendereckiego w Krakowie w kadencji 2020-2024. Nagrody w tym konkursie zdobywali m.in. tak znani kompozytorzy, jak: Marcel Chyrzyński, Paweł Łukaszewski, Agata Zubel czy Dariusz Przybylski.
           Zawsze podczas trwania Festiwalu poznajemy zwycięzcę konkursu oraz słuchamy nagrodzonej kompozycji.
W tym roku odbył się już XXIX Ogólnopolski Otwarty Konkurs Kompozytorski im. Adama Didura, a I nagrodę otrzymał Bartosz Witkowski za utwór Drüben/Po tamtej stronie/ na głos żeński i kwartet smyczkowy. Prawykonanie odbyło się 28 września 2021 roku, a wykonawcami byli Magda Niedbała-Solarz – mezzosopran i Airis String Quartet.
            Festiwale im. Adama Didura, Ogólnopolskie Otwarte Konkursy Kompozytorskie im. Adama Didura i Obozy humanistyczno-artystyczne organizowane są przez pana Waldemara Szybiaka, dyrektora Festiwalu im. Adama Didura i Dyrektora Sanockiego Domu Kultury oraz pracowników tej placówki.

                                                                                                                                                                                                                                            Zofia Stopińska

Grzegorz Mania: "W Rzeszowie odbywają się niepowtarzalne i unikatowe wydarzenia"

          Zapraszam Państwa na spotkanie z dr hab. Grzegorzem Manią, znakomitym pianistą i prawnikiem, który równocześnie ukończył studia pianistyczne pod kierunkiem prof. Stefana Wojtasa w Akademii Muzycznej w Krakowie oraz studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Później z wyróżnieniem ukończył studia pianistyczne w Guildhall School of Music and Drama w Londynie, a w 2017 r. na Uniwersytecie Jagiellońskim uzyskał tytuł doktora nauk prawnych za pracę poświęconą muzyce w prawie autorskim, przygotowaną pod kierunkiem prof. dr hab. Janusza Barty. Praca otrzymała wyróżnienie Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego w 15. edycji konkursu Urzędu Patentowego Rzeczypospolitej Polskiej (UP RP) na pracę naukową z zakresu własności intelektualnej.
           Jako solista i kameralista występuje w kraju i za granicą oraz pracuje jako nauczyciel fortepianu. Pan Grzegorz Mania wykonuje także drugi wyuczony zawód i jako radca prawny współpracuje z kancelarią Grupa Adwokacka (i www.grupaadwokacka.com).
           Jest współzałożycielem oraz prezesem Stowarzyszenia Polskich Muzyków Kameralistów (www.spmk.com.pl). To Stowarzyszenie organizuje cykle koncertów kameralnych w ramach festiwalu o nazwie Rzeszowska Jesień Muzyczna.
Z panem Grzegorzem Manią rozmawiałam 16 października w Instytucie Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego przed koncertem w ramach V Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej.

          Rzeszowska Jesień muzyczna odbywa się po raz piąty dzięki Pana pomysłowi i realizacji go przez Stowarzyszenie Polskich Muzyków Kameralistów, ale z co najmniej rocznym wyprzedzeniem trzeba było rozpocząć przygotowania do pierwszej edycji festiwalu.
           - Tak było. Już w zeszłym roku planowaliśmy kolejne edycje, bowiem w tym roku będziemy przedłużać nasze starania o kolejne dofinansowania i proszę trzymać kciuki. Są pomysły, jest dużo inspiracji i mam nadzieję, że będzie jeszcze ciekawiej.

          Podobnie jak w poprzednich edycjach w programach koncertów tegorocznej Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej jest dużo muzyki kameralnej, bardzo rzadko pojawiającej się na estradach koncertowych, a wykonawcami są znakomici młodzi muzycy.
           - Zapomnianej muzyki jest w tym roku bardzo dużo. Dzisiaj wystąpi kwintet fortepianowy, a koncert rozpocznie się od utworu, na który się uparłem, bo jest to praktycznie nieznany w Polsce Kwintet fortepianowy c-moll Ignacego Friedmana. Przyznam się, że nawet trzeba było pokonać pierwsze nieśmiałe opory muzyków, którzy tego utworu nie kojarzyli, ale teraz sami są jego entuzjastami i o to właśnie chodziło. To jest równie znakomity utwór, co znany Kwintet fortepianowy g-moll op. 34 Juliusza Zarębskiego.
          W następnych koncertach pojawi się także parę znakomitych utworów, a wśród nich Kwartet Ericha Wolfganga Korngolda, którego utwory są rzadko wykonywane, a jest to świetna muzyka: przystępna dla słuchaczy, świetnie skonstruowana, z doskonale ułożoną dramaturgią, narracją i pięknymi tematami. W Rzeszowie usłyszymy bardzo specyficzny utwór, bo przeznaczony jest na dwoje skrzypiec, wiolonczelę i lewą rękę pianisty.
W wykonawstwie na lewą rękę specjalizuje się znany rzeszowskiej publiczności pianista Piotr Różański.
          Podczas tego koncertu zostaną też wykonane dwa premierowe utwory Piotra Kędzierskiego, kompozytora krakowskiego, przeznaczone na wiolonczelę i na fortepian na lewą rękę. Oprócz Piotra Różańskiego wystąpi Polish Violin Duo czyli skrzypkowie Marta Gidaszewska i Robert Łaguniak oraz wiolonczelistka Magdalena Bojanowicz.
Polish Vuilin Duo to zwycięzcy I Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie w kategorii zespołów kameralnych..

          Chcę tutaj dodać, że z Martą Gidaszewską i Robertem Łaguniakiem rozmawiałam we wrześniu tego roku, po koncercie inaugurującym drugą edycję konkursu, i oboje bardzo się na ten koncert cieszyli oraz serdecznie zapraszali publiczność.
           - Ten duet był także znakomicie przyjęty na naszym festiwalu. Rzadko się zdarza taki skład na kwartet fortepianowy (dwoje skrzypiec, wiolonczela i fortepian). Dla nich gra w kwartecie będzie także nowym doświadczeniem.
Ten koncert odbędzie się 24 października na finał V Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej, a 23 października wystąpi Bartosz Koziak, cudowny, charyzmatyczny wiolonczelista w duecie z pianistką Agnieszką Kozło. W tym koncercie będzie dużo transkrypcji, bo Bartek lubi zaskakiwać i rozszerzać sobie repertuar wiolonczelowy. Usłyszymy m.in. Sonatę Karola Szymanowskiego, bardzo dobrze nam znaną w oryginalnej wersji na skrzypce i fortepian.
          Wykonawcami jutrzejszego koncertu będzie znakomite trio skrzypcowe, które tworzą fenomenalnie zdolny młodzi ludzie: Celina Kotz – skrzypce, Mateusz Doniec – altówka, Piotr Mazurek – wiolonczela. Wszyscy dobrze się znają, a ostatnio nawet razem pracują, bo są członkami Sinfonii Varsovii.
Program wypełnią: wybór z Wariacji Goldbergowskich Johanna Sebastiana Bacha i Trio smyczkowe Ludwiga van Beethovena.

           Dla większości występujących podczas tego festiwalu artystów muzyka kameralna jest „chlebem powszednim”, ale wszyscy występują także jako soliści, a także grają w orkiestrach.
            - Powiem tak, bardzo byśmy chcieli, żeby była chlebem powszednim. Często nie jest, bo nie ma tak wielu okazji do grania, nie ma wielu okazji do grania z sobą.
Uśmiecham się, bo akurat w Rzeszowie mieliśmy wielokrotnie okazję słuchać formacji, których nigdzie indziej nie usłyszymy. Tak było podczas poprzednich festiwali, a w tym roku znowu tak jest, bo już za chwilę na estradzie zasiądzie Herbert Piano Trio (Joanna Kreft – skrzypce, Dominik Płociński – wiolonczela, Bartłomiej Wezner – fortepian) i oni grają ze sobą na co dzień, ale skład ten został poszerzony o skrzypka Jakuba Jakowicza i altowiolistę Artura Rozmysłowicza. W tym składzie nigdy razem nie występowali i przygotowywali się do koncertu z wielkim entuzjazmem.
Znakiem rozpoznawczym tego festiwalu jest to, że pojawiają się niecodzienne wydarzenia. Słuchamy utworów, których „ze świecą” szukać w Warszawie i wielu dużych ośrodkach oraz muzycy występują w składach, których można nam pozazdrościć.

           Zaglądam na stronę Stowarzyszenia Polskich Muzyków Kameralistów i widzę dużo śladów Waszej działalności, ekspansji w różne strony.
            - To prawda. My się stale rozwijamy, mamy bardzo dużo członków, składamy bardzo dużo projektów i na niektóre z nich udaje się nam zdobyć dofinansowanie. Dlatego staramy się „zagnieździć” w różnych miejscach Polski, bo mamy członków z całej Polski. Poza naszymi głównymi festiwalami w Krakowie i Rzeszowie, organizujemy festiwale w Zielonej Górze, w Gdańsku (festiwal odbył się online i możne go jeszcze wysłuchać na YouTube), ale kolejne edycje są zaplanowane z udziałem publiczności. Mamy też serie różnych koncertów.
            Uważam, że to od nas zależy, jak dużo będzie muzyki kameralnej. Chcemy pokazać publiczności, że muzyka kameralna jest przyjemna, pozbawiona dużego dystansu, bardziej personalna, intymna. Po koncercie można do muzyków podejść i porozmawiać.
            Powiem szczerze, że bardzo nam w tym pomogła pandemia, bo ona nam uświadomiła, że duże aparaty wykonawcze nie sprawdzają się w każdych warunkach, a w przypadku muzyki kameralnej w niektórych miejscach w Polsce nastąpił renesans koncertów domowych. To być może nie zabrzmi dobrze, ale pandemia była naszym sojusznikiem w jeszcze jednym zakresie – zdecydowaliśmy się na stałe na nagrywanie i transmitowanie koncertów. Pomyśleliśmy, że zdarzają się niecodzienne wykonania i chcieliśmy, żeby one zostały utrwalone.
Od zeszłego roku, od pandemii wszystkie koncerty są nagrywane i raczej już będą. Chcemy, aby to był już nasz znak rozpoznawczy, tak, żeby później szeroka publiczność mogła się przekonać, że warto przyjechać do Rzeszowa.

            Te koncerty pozostają w Waszym archiwum i może za jakiś czas coś ciekawego powstać.
             - Archiwizujemy te koncerty, musieliśmy stworzyć odpowiednie warunki, bo materiału jest coraz więcej.
Już niedługo, bo od połowy listopada zamierzamy na YouTube umieszczać pieśni Władysława Żeleńskiego, bo nagraliśmy je w komplecie. Postanowiliśmy, że w przypadającą w tym roku 100. rocznicę śmierci kompozytora nagramy tę potężną część jego twórczości, która jest bardzo wartościowa, znakomita i przekonaliśmy się o tym w trakcie nagrań - 92 pieśni, wszystkie zostały nagrane. Trwają ostatnie przygotowania do umieszczenia ich na YouTube i mam nadzieję, że to przekona wiele osób, żeby śpiewać więcej pieśni Żeleńskiego.
Postaramy się, żeby także wydać album z tymi pieśniami w formie płytowej.
Mam też nadzieję, że będziemy też częściej tutaj obecni, mamy już plan wakacyjnego projektu z udziałem świetnych muzyków. Rozwijamy się na Podkarpaciu.

            Działalność Stowarzyszenia Polskich Muzyków Kameralistów zatacza coraz to szersze kręgi. Wiem, że Pana nieobecność w Rzeszowie w poprzednim tygodniu spowodowana była wyjazdem do Stanów Zjednoczonych.
             - Uśmiecham się, bo utwory, które wykonujemy w tym roku w Stanach Zjednoczonych, mogliśmy albo będziemy mogli usłyszeć w Rzeszowie. Wszędzie staramy się pokazywać muzykę, która na to zasługuje, a być może z jakiegoś powodu jest mniej eksponowana. Podczas koncertów wykonujemy utwory kompozytorów polsko-żydowskich, których historia „wyrzuciła" na różne emigracyjne drogi.
Gramy utwory Mieczysława Wajnberga, których mogli Państwo posłuchać podczas koncertów na festiwalu w Rzeszowie. Tutaj wykonywane były utwory skrzypcowe, a w Ameryce wiolonczelowe, które także pokażemy w Rzeszowie. W zeszłym roku słuchali Państwo pieśni Wajnberga, a w tym roku prezentowane są w Stanach Zjednoczonych, i sięgnęliśmy jeszcze po pieśni Laksa.
            Będziemy chcieli też pokazać rzeszowskiej publiczności utwory Szymona Laksa, fantastycznego kompozytora o bardzo ciekawej historii osobistej. Szymon Laks przeżył Auschwitz tylko dlatego, że był muzykiem i dyrygował obozową orkiestrą. Tworzył znakomite utwory, których Państwo z pewnością z wielką przyjemnością posłuchają.
Nasze projekty staramy się eksportować, ale również prezentujemy je polskiej publiczności, bo wychodzimy z założenia, że dobra muzyka powinna rozbrzmiewać wszędzie.

             Jestem przekonana, że dzięki tym zagranicznym wyjazdom uda się Panu odnaleźć ślady działalności wielu polskich muzyków za granicą i pozyskać wiele utworów, które znajdują się w różnych bibliotekach lub rodzinnych zbiorach.
              - To już się zdarzyło. Ten projekt realizujemy we współpracy z Polish Music Center, to jest Centrum Muzyki Polskiej działające przy uniwersytecie w Południowej Kalifornii. Jest tam ogromny zbiór utworów i m.in. z tego pochodzą pieśni Zygmunta Stojowskiego, które są tam w rękopisach.
Nagraliśmy już te pieśni na płycie, ale część z nich (de facto premier) była wykonywana w Rzeszowie. To, o czym Pani mówi, już się dzieje i mam nadzieję, że będzie się rozwijać.
             Za tydzień lecę znowu do Nowego Jorku i tam będę szukał utworów innego kompozytora Karola Rathausa, o którym wspominał w rozmowie z panią Piotr Lato. Z pewnością utwory Rathausa pojawią się na naszym rzeszowskim festiwalu. Jest nawet pomysł, żeby poświęcić mu cały kolejny festiwal, zobaczymy, co z tych pomysłów wyniknie, ale z pewnością utwory Karola Rathausa zabrzmią w Rzeszowie. To jest bardzo ciekawa osobowość i człowiek urodzony w Tarnopolu, który osiągnął bardzo duży sukces pomimo tego, że musiał z Berlina przenieść się do Paryża, a później do Londynu, aby uciekając przed całym „walcem” nazistowskim wyemigrować do Stanów Zjednoczonych. Wkrótce w Nowym Jorku ponownie osiągnął sukces, mimo, że to nie było łatwe, a jemu się udało. Przez wiele lat był także wykładowcą w nowojorskim Queens College.
Każdy międzynarodowy projekt jest trampoliną do tego, żeby rozwijać naszą działalność.

             W ciągu pięciu lat festiwal Rzeszowska Jesień Muzyczna okrzepł i będzie się dalej rozwijał.
             - Może to zabrzmi trochę samochwalczo, ale jestem dumny, jak ten festiwal się rozwinął. Pomogły nam w tym dotacje z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, wszystkie edycje wspierało także Województwo Podkarpackie, stąd mieliśmy środki, które pomogły nam na spokojne planowanie pewnych działań. To była dotacja przyznana nam na trzy lata i mam nadzieję, że uda nam się uzyskać kolejną.
             Upewniliśmy się, że nasze działania podobają się publiczności i mają coraz szerszy rezonans. Ponadto ten festiwal zakotwiczył się w świadomości wielu osób, w tym wielu muzyków w Polsce. Są przekonani, że w Rzeszowie odbywają się niesamowite wydarzenia, niepowtarzalne i unikatowe. Proszę trzymać kciuki za następne edycje.

             Mam nadzieje, że niedługo będziemy mogli zapowiedzieć, co wydarzy się podczas VI Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej, a może nawet coś się wydarzy wcześniej.
             - Ja też mam taką nadzieję. Obiecuję, że wkrótce Państwa poinformujemy. Zapraszam również Państwa na dwa koncerty tegorocznego festiwalu w Rzeszowie w najbliższy weekend.

                                                                                                                                                                                                                                                      Rozmawiała Zofia Stopińska

 

Edyta Piasecka i Sławomir Naborczyk - solo i w duecie

         Zapraszam Państwa do przeczytania rozmowy z Edytą Piasecką i Sławomirem Naborczykiem, znakomitymi śpiewakami, którzy wystąpili w Filharmonii Podkarpackiej podczas koncertu inaugurującego sezon artystyczny 2021/2022.
         Obdarowana przez naturę pięknym, dramatycznym sopranem koloraturowym Edyta Piasecka należy do najbardziej rozpoznawalnych i cenionych polskich artystek sceny operowej. Jest solistką Opery Narodowej w Warszawie, występuje na największych scenach operowych w Polsce i za granicą. Laureatka wielu prestiżowych konkursów i plebiscytów. Odtwórczyni tytułowej roli w nagrodzonej nagrodą International Opera Awards w kategorii Rediscovered Work operze „Goplana” Władysława Żeleńskiego, wystawianej w Teatrze Wielkim Operze Narodowej w Warszawie.
         Pan Sławomir Naborczyk zachwyca publiczność znakomitym głosem tenorowym oraz talentem aktorskim, a najczęściej możemy go oklaskiwać w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej, Operze Śląskiej, Teatrze Muzycznym w Lublinie i Warszawskiej Operze Kameralnej.

          Program koncertu, którym zainaugurowany został sezon koncertowy 2021/2022 w Filharmonii Podkarpackiej, jest bardzo spójny i przemyślany. Czy to były Państwa propozycje, czy organizatorów koncertu?
          Edyta Piasecka: Właściwie to my proponowaliśmy w porozumieniu z dyrekcją Filharmonii ten program.
          Sławomir Naborczyk: Staramy się zawsze formować program tak, aby to wszystko się przenikało, łączyło i było spójne. Całość koncertu zawsze powinna zamykać się w jednej ramie.

          Tak się złożyło, że do tej pory miałam okazję oklaskiwać podczas koncertów i spektakli jedynie pana Sławomira Naborczyka. Czy często występujecie Państwo razem w koncertach z orkiestrami filharmonicznymi?
          Edyta: Zdarza się to najczęściej podczas inauguracji festiwali. Trzeba jednak stwierdzić, że filharmonie też coraz częściej odchodzą od gal operowych i trochę nam z tego powodu smutno, bo mamy bardzo dużo pięknego repertuaru, który można pokazać, ale filharmonie ciągle muszą ograniczać wydatki i my to rozumiemy.

          Piękne arie, duety i fragmenty z oper publiczność kocha i frekwencja na koncertach jest murowana.
          Edyta: To prawda. Dlatego układając program stwierdziliśmy, że najlepiej sprzedają się hity, bo wszystko, co jest bardzo skomplikowane albo zupełnie nowe nie przyciąga publiczności i dlatego postanowiliśmy, że w programie znajdzie się polska i włoska muzyka.
          Sławomir: Zawsze staramy się, aby w programach koncertów nie zabrakło chociażby jednego utworu polskiego kompozytora, bo trzeba promować nasza rodzimą muzykę. Dzisiaj będzie jej sporo, bo będą arie z oper Stanisława Moniuszki i Władysława Żeleńskiego. Mamy naprawdę wspaniałych kompozytorów, którzy tworzyli przepiękne dzieła i powinniśmy się tym chwalić.

          Są Państwo znanymi i zawsze gorąco przyjmowanymi artystami, ale warto przypomnieć o Waszych debiutach. Pani Edyta debiutowała jeszcze w czasie studiów w Operze Krakowskiej partią Królowej Nocy w „Czarodziejskim flecie” Mozarta pod batutą Kaia Bumanna, natomiast pan Sławomir debiutował także Mozartem w Operze Nova w Bydgoszczy rolą Basilia w „Weselu Figara”
          Edyta: Faktycznie, debiutowałam w Krakowie, ale dość szybko otrzymałam propozycje z Wrocławia i z tą operą byłam przez pewien czas związana.
          Sławomir: Ja także debiutowałem podczas studiów w Operze Nova w Bydgoszczy i później związałem się na pewien czas etatowo z Operą Śląską, ale ostatnio już rzadko tam występuję, bo jestem etatowym pracownikiem w Teatrze Muzycznym w Lublinie.

          Wiem, że w Lublinie jest Pan bardzo lubiany nie tylko przez kolegów, ale także przez publiczność. Często także pojawiają się bardzo pochlebne recenzje z Pana występów.
          Sławomir: Nasza Pani Dyrektor Kamila Lendzion bardzo dba zarówno o zespół artystyczny, jak i o menedżerską stronę, stąd ten Teatr wspaniale funkcjonuje. Nie boi się podejmować różnych wyzwań, najlepszym przykładem jest III Festiwal im. Bogusława Kaczyńskiego, którego główną gwiazdą była Małgorzata Walewska. To był wspaniały i bardzo intensywny czas.
Teatr Muzyczny w Lublinie prezentuje bardzo ciekawy repertuar, a niedługo nasza oferta wzbogaci się o „Zemstę nietoperza” Johanna Straussa w reżyserii Artura Barcisia. Premiera odbędzie w marcu 2022 roku.

          Kiedy Państwo zaczęli zastanawiać się nad wyborem zawodu, kiedy postanowiliście, że zostaniecie śpiewakami?
          Edyta: Moje życie związane było ze śpiewem od najmłodszych lat. Będąc maleńką dziewczynką wygrywałam konkursy dla dzieci, w szkole podstawowej byłam dobrze zapowiadającą się skrzypaczką, ale kiedy zaczęłam uczyć się w szkole średniej, przeważyła miłość do śpiewu. Z dnia na dzień rzuciłam skrzypce, postanowiłam zdawać do średniej szkoły muzycznej na wydział wokalny, tak już zostało i nie żałuję tej decyzji, chociaż szkoda, że covid zabrał nam trochę życia, bo dwa lata dla śpiewaka to jest ogrom czasu i tego się już nie da odpracować.
          Sławomir: U mnie to wszystko było bardziej skomplikowane, ponieważ byłem prowadzony jako baryton i długo sam się zastanawiałem, kim tak naprawdę zostanę. Wszystko się wyklarowało dopiero w połowie studiów, udało się, że tenor się pięknie otworzył i mogę tym głosem śpiewać. Dla mnie to wielka szansa, bo repertuar dla tenorów jest ogromny i jesteśmy potrzebni w każdym teatrze.

          W ostatnich latach są Państwo (szczególnie Pani) kojarzeni z Teatrem Wielkim – Operą Narodową, ale można Was usłyszeć także na innych scenach.
          Edyta: Przed pandemią moja droga związana była wyłącznie z Teatrem Wielkim – Operą Narodową, ale koronawirus zmienił nasze życie. Miałam szczęście, że podczas pandemii brałam udział w trzech premierach, ale wspólnie stwierdziliśmy, że skoro w teatrach operowych ciągle odwoływane są spektakle, a nawet całe sezony, to przygotujemy więcej repertuaru koncertowego pasującego do obu naszych głosów i na to stawiamy. Oczywiście nie zapominamy o operze, o operetce i o repertuarze oratoryjnym także. Mnie fascynują także pieśni i mam sporo repertuaru pieśniarskiego.
Nie możemy stawiać tylko na teatr, bo w każdej chwili teatry mogą się znowu pozamykać, a my żyjemy ze śpiewania i nie możemy sobie pozwolić na coś takiego, co było w ostatnich dwóch latach.
          Sławomir: Reguły gry trochę się ostatnio zmieniły, ale my musimy być przez cały czas „na szachownicy”. W czasie pandemii cały czas pracowaliśmy, szlifowaliśmy programy i staraliśmy się dopiąć sezony, które wcześniej same się dopinały.
Dzięki temu nie wypadliśmy z obiegu, bardzo dużo koncertujemy i mamy nadzieję, że także teatry wrócą na właściwe tory, chociaż nie wiemy, co się wydarzy za miesiąc czy za dwa.
           Edyta: Wczoraj otrzymaliśmy propozycje bardzo ciekawych wyjazdów na tournée w styczniu, ale organizator informował nas jednocześnie, że wszystko zależy od tego, co będzie się działo. Cały czas nie wiadomo, jak to wszystko się odbędzie.
Stwierdziliśmy, że nie ma sensu stawiać na duże formy. Ja nie jestem związana etatowo z żadnym teatrem, bo wybrałam formę wolnego strzelca, ale jeśli jestem wolnym strzelcem i nie mam możliwości pracować cały czas w zawodzie śpiewaczki operowej, to znaczy, że trzeba sobie szukać trochę innej formy, aby nie odbiegać od zawodu, bo szkoda. Każdy rok jest dla nas bardzo cenny.
           Sławomir: Latka lecą, chciałoby się śpiewać, a niestety, nie zawsze można. Trzeba sobie znaleźć alternatywę, która pozwoli na wykonywanie fragmentów oper, nie stracimy kontaktu ze sceną. Bardzo się cieszymy, że wystąpiliśmy w Filharmonii Podkarpackiej z ciekawym programem, wspaniale nam się pracowało z maestro Massimiliano Caldim i tak miło zostaliśmy przyjęci przez rzeszowskich melomanów. Mamy nadzieję, że jeszcze tutaj nie raz zagościmy.

           Ciekawa jestem, jak Państwo dbają o głos, bo to instrument, którego nigdy się nie zapomni, ale jest bardzo wrażliwy i wymaga troski.
           Edyta: Staramy się o nawilżanie strun głosowych, o odpowiednie jedzenie, bo niestety choroba zawodowa śpiewaków, czyli refluksy, nas także dopadają. Od kilku lat uczę śpiewu i także muszę bardzo uważać, bo niestety młodzież przychodzi z różnymi katarami, bólami gardła i często można się czymś zarazić. Z drugiej strony nauczanie jest bardzo rozwojowe dla śpiewaka, jeśli może przekazać coś ze swoich doświadczeń. Podczas pandemii przekonaliśmy się, że nie można się za bardzo ochraniać, unikać kontaktów – trzeba żyć normalnie.
           Sławomir: Jeśli mogę dodać, to na pewno niezbędne jest regularne odpoczywanie, bo po dłuższym śpiewaniu nasze struny głosowe potrzebują się zregenerować. Stąd krótki odpoczynek od śpiewania jest dla głosu bardzo korzystny. Trzeba także dbać o odpowiedni repertuar. Pomijam już wszelkie sprawy związane z techniką, bo to jest absolutna podstawa.
Znamy własne organizmy, własne możliwości i limity. Musimy się w tych ramach trzymać, bo jak te limity przekroczymy, to żaden lekarz nam nie pomoże.
            Edyta: Na przykład dzisiaj mieliśmy przed południem próbę generalną i mieliśmy markować, ale jak się markuje, to próba jest beznadziejna i według nas nie ma sensu. Śpiewaliśmy na 100 % i jeśli przesadzilibyśmy w którymś momencie, to już byłoby słychać podczas koncertu, że głos jest zmęczony, tym bardziej, że wczoraj mieliśmy pełną długą próbę.
Sławomir: Należy tak dysponować swoimi siłami i głosem, żeby najlepiej zaśpiewać podczas koncertu.

            Coraz to częściej spotykają się Państwo z różnymi pomysłami reżyserów. Co Państwo wolą – tradycyjne spektakle, czy też te bardzo unowocześnione?
            Edyta: To wszystko poszło już w stronę bardzo nowoczesną i stroje są bardzo nowoczesne, i pomysły czasami przekraczają możliwość spokojnego zaśpiewania. Nie sądzę, abyśmy powrócili do klasycznej reżyserii. Do tego wszystkiego jeszcze pandemia wywróciła nasz świat do góry nogami i to, że ludzie oglądają tak dużo różnych przekazów w Internecie, a reżyserzy starają się pokazywać coraz to inne „ciekawsze” pomysły. Każdy stara się wybierać coś bardziej pikantnego, coś bardziej interesującego, a przez to my też jesteśmy coraz częściej proszeni o takie rzeczy, że śpiewakowi trudno jest to wszystko wykonać leżąc, zwisając lub znajdując się na jakimś podwieszeniu i jednocześnie popisać się pięknym śpiewem. Reżyserzy przez cały czas idą w swych pomysłach dalej, ponieważ publiczności już nie zachwycają tylko piękne głosy, uroda śpiewaczek i śpiewaków, ale chcą jeszcze czegoś nowego. I żeby spektakle dobrze się sprzedawały, wymaga się od nas rzeczy kompletnie niemożliwych. Najczęściej to widz tego od nas wymaga.

            Jest możliwość dyskusji z reżyserami?
            Sławomir: Są dwie drogi. Mamy nad sobą dwóch szefów – reżysera i dyrygenta. Trzeba znaleźć kompromis i pomost pomiędzy wizją reżysera, a wizją dyrygenta. My jesteśmy tylko instrumentem w ich rękach i tak naprawdę największe dyskusje i spory toczą się pomiędzy nimi.
            My tylko przekazujemy pewne sugestie, które umożliwiają nam wykonanie danej arii w różnej reżyserii. Staramy się w miarę możliwości pogodzić dwie sprawy: żeby to było nienaganne muzycznie i w miarę realistyczne, bo chodzi o realizm sytuacji.
Znalezienie kompromisu między muzyką a reżyserią jest najtrudniejsze. Jeśli reżyser i dyrygent działają w harmonii, to nam – wykonawcom, jest najłatwiej.

            Jeśli na scenie podczas spektaklu czy koncertu jest wiele osób, to muszą ze sobą współpracować, a najlepiej, kiedy wszyscy się lubią.
            Edyta: Dobra energia jest najważniejsza. Jak przyjeżdżamy do nowego miejsca i przychodzimy na pierwszą próbę, to od razu czujemy, czy jesteśmy akceptowani, jak reaguje maestro. Jeśli (jak my to mówimy w swym żargonie) „żre”, to my także włączamy się i pojawia się „chemia”. Tego się nie da dokładnie wytłumaczyć. Śpiewak może wszystko robić, aby jak najlepiej się zaprezentować, ale jeśli orkiestra i dyrygent nie będą z nim współpracować, to nic się nie uda. Niezbędna jest dobra współpraca.
            Sławomir: Nagorzej jest wówczas, kiedy któraś z tych dwóch osób, o których wspomniałem, jest dyktatorem. Wtedy współpraca jest niemożliwa, ponieważ śpiewakom zostaje przedstawiona tylko jedna wersja i my musimy się bardzo do kogoś dopasowywać pomimo, że mamy inne odczucie i inaczej chcielibyśmy to przedstawić. Wtedy z obu stron pojawia się element stresu i współpraca jest mizerna i nie jest to nasze dzieło. W operze dzieło współtworzy: reżyseria, muzyka i śpiewak, który jest przekaźnikiem tego wszystkiego. Jeśli któraś z tych stron będzie chciała przeciągnąć linę, to efekt będzie mizerny, ale jeśli wszyscy będziemy współpracować, to efekt końcowy będzie zadowalający.

            Czy możliwa jest przyjaźń pomiędzy osobami śpiewającymi tym samym głosem: sopranami, tenorami… Niedawno miałam przyjemność rozmawiać z panem Rafałem Siwkiem, wybitnym basem, który szczerze powiedział, że ma prawdziwych przyjaciół wśród śpiewaków i wymienił ich, ale nie było wśród nich osoby śpiewającej basem.
            Sławomir: Tak bywa, ale uważam, że to zależy od osoby. Artyści występujący na scenie nie powinni mieć kompleksów, albo się ich wyzbyć. Taka osoba, która nie ma kompleksów, nie zazdrości innej osobie, bo ona jest zupełnie innym tworem i inne jest to, co ona reprezentuje od tego, co pokaże koleżanka. Takie wspólne występy są ciekawe.
Jeden tenor ma ciemniejszą barwę głosu, drugi jaśniejszą, mają trochę inne techniki i ta różnorodność jest potrzebna. Jeśli ktoś jest dobry, to pracy jest na tyle, że zawsze można się porozumieć. I zgodzić z innymi śpiewakami.

            Ciągle trzeba coś przygotowywać nowego oraz mieć w gotowości partie, które już się śpiewało. Może trzeba będzie zastąpić niedysponowaną koleżankę czy kolegę, zaśpiewać niespodziewanie w „Traviacie” Verdiego czy „Strasznym dworze” Moniuszki. Może wrócą na scenę takie opery, jak „Goplana” Żeleńskiego czy „Turek we Włoszech” Rossiniego i Pani Edyta zostanie poproszona o wykonanie partii Goplany czy Fiorilli, w których była tak gorąco oklaskiwana.
            Edyta: Byłoby wspaniale, ale nie wiem, czy w dobie częstych zmian w teatrach operowych jest to możliwe.

            Każdy muzyk, a już na pewno każdy śpiewak musi ciągle ćwiczyć, przygotowywać się do spektakli i koncertów. Mają Państwo jakąś pracownię, czy ćwiczycie w domu?
            Sławomir: Mamy na szczęście dom, a w nim gabinet przystosowany do ćwiczenia. Staraliśmy się mieć swoje miejsce i nie wynajmować sal do ćwiczenia.
            Edyta: Bardzo dobrze się czujemy w naszej pracowni, w której nie ma żadnych wykładzin, a jedynie drewno, głos bardzo dobrze pracuje w dużym pomieszczeniu. Każdy śpiewak stara się mieć swoje miejsce do pracy.

            Czy wybierając zawód śpiewaka wiedzieli Państwo, że tyle czasu będziecie spędzać poza domem? Podróże do odległych miejsc w Polsce i za granicą zajmują bardzo dużo czasu.
            Edyta: Nie jest to łatwe życie. Na przykład trochę zazdroszczę i chylę czoła przed Aleksandrą Kurzak, bo jest to naprawdę frajda, że może mieć takie kontrakty i występować tylko z własnym mężem.
My też chcielibyśmy występować razem, ale w Polsce nie do końca jest to możliwe, bo różnie się do tego podchodzi. Czasami nas rozdzielają. Szkoda, bo my doskonale znamy swoje głosy, swoje reakcje. Ja wiem, co zrobi Sławek, a on wie, co ja zrobię bez wcześniejszych uzgodnień. Dopasowani jesteśmy barwami.
             Sławomir: Niektórzy preferują pary, niektórzy uważają, że to jest problem. Uważam, że ta znajomość wzajemnych reakcji i dopasowane głosy są atrakcyjne dla słuchaczy. Publiczność bardzo lubi, jak śpiewa para.

             Nam się bardzo podobał wspólny Państwa występ, jestem przekonana, że zechcecie jeszcze razem do Rzeszowa przyjechać i zaśpiewać.
             Sławomir: My też mamy taką nadzieję.
             Edyta: Dziękujemy za zaproszenie, dziękujemy za fantastyczne przyjęcie i za miłe spotkanie.

 

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                          Zofia Stopińska

Sławomir Naborczyk dobre

                                                                                    Sławomir Naborczyk - tenor, fot. Kinga Karpati

Z dr hab. Piotrem Lato nie tylko o inauguracji Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej

       W gościnnych progach kościoła oo. Dominikanów w Rzeszowie 9 października rozpoczęła się V Rzeszowska Jesień Muzyczna, organizowana przez Stowarzyszenie Polskich Muzyków Kameralistów.
        Licznie zgromadzona publiczność miała okazję posłuchać szlachetnego brzmienia instrumentów dętych. Znakomici krakowscy muzycy: Wiesław Suruło – flet, Monika Sęk – obój, Piotr Lato – klarnet, Damian Lipień – fagot i Paweł Cal – waltornia, wykonali dwa dzieła – Kwintet op. 56 nr 2 g-moll Franza Danzi’ego i Partitę Antyczną na Kwintet dęty op. 7 Sebastiana Perłowskiego.
        Po koncercie o chwilę rozmowy poprosiłam dr hab. Piotra Lato, znakomitego klarnecistę współpracującego z wieloma zespołami i orkiestrami oraz prowadzącego działalność solową i kameralną.

        Bardzo dziękuję za wspaniały wieczór wypełniony brzmieniem instrumentów dętych. Członków kwintetu łączy miłość do muzyki kameralnej i wszyscy działacie w Krakowie.
         - Tak faktycznie jest. Nasz skład wywodzi się od tria stroikowego (obój, klarnet, fagot) i w tym składzie występujemy pod nazwą LLLeggiero Woodwind Trio. Działamy od wielu lat z tymi muzykami, z którymi dzisiaj także występowaliśmy, nawet chcę się pochwalić, że ostatnio zdobyliśmy w konkursie Medici International Music Competition II miejsce.
To trio jest trzonem i w zależności od potrzeb, koncertów, zamówień kompozytorskich, zaproszeń na festiwale, powiększamy skład zespołu i tutaj powiększyliśmy o flet i waltornię, i wystąpiliśmy w kwintecie.
         Tak jak już pani powiedziała, jesteśmy związani z Akademią Muzyczną w Krakowie, w większości jesteśmy pracownikami Katedry Instrumentów Drewnianych i Akordeonu, którą mam przyjemność prowadzić. Współpracujemy też razem na scenach, a dzisiaj wystąpił z nami waltornista Paweł Cal, który od tego roku jest także związany z Akademią Muzyczną im. Krzysztofa Pendereckiego w Krakowie.
         Trzeba podkreślić, że 4 października tego roku odsłanialiśmy tablicę z imieniem Krzysztofa Pendereckiego. Jesteśmy dumni, że tak wielki Mistrz patronuje naszej uczelni. Miałem wielkie szczęście wielokrotnie współpracować z Mistrzem Krzysztofem Pendereckim nie tylko na estradach całej Polski, ale także podczas licznych tournée na całym świecie, m.in. w Chinach, Japonii, Korei. Wszystkie wspólne koncerty były dla mnie ogromnym przeżyciem.

         Powróćmy jednak do koncertu, który zakończył się kilkanaście minut temu w Rzeszowie.
          - Możemy się cieszyć, że wystąpiliśmy na inauguracji piątej edycji Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej. Mogę powiedzieć, że też jestem współorganizatorem tego wydarzenie, bo jestem członkiem zarządu Stowarzyszenia Polskich Muzyków Kameralistów. Wszystkie projekty są wspólną inicjatywą zarządu i bardzo się cieszę, że jest ich tak dużo.
          Z moich obserwacji całego rynku muzycznego wynika, że w dzisiejszych czasach na estradach muzyka kameralna będzie dominować, ponieważ w czasach pandemii duże formy instrumentalne czy wokalno-instrumentalne pojawiać się będą o wiele rzadziej. To jeden z powodów, że w SPMK tak dużo się dzieje. Przybywa nam członków, ale też realizujemy coraz więcej różnych projektów i nagrywamy dużo płyt.
Bardzo nas cieszy, że prężnie działamy w tak trudnych czasach dla muzyki i muzyków.
          Te czasy są bardzo trudne i mówiąc szczerze, często się zastanawiam, jak młodych absolwentów „wypuszczam” z Akademii Muzycznej, co będą robili. Takiej konkurencji, ogromnej rywalizacji nigdy nie było. Dawniej jak było piętnaście osób na jedno miejsce, to było dużo, a teraz jest po dziewięćdziesiąt, a często nawet więcej. Młodych, bardzo zdolnych i dobrze wykształconych muzyków jest bardzo dużo. Staramy się ich promować, organizując różne projekty i koncerty.

          Proponuję, aby jeszcze powrócić do dzisiejszego koncertu, a szczególnie do programu, bo z pewnością większość publiczności słuchała po raz pierwszy prezentowanych przez Was utworów.
           - Oprócz klasycznej kompozycji Franza Danzi’ego, czyli Kwintetu op. 56 nr 2 g-moll, wykonaliśmy nowy utwór, który został dla nas napisany. To Sebastiana Perłowskiego Parita Antyczna na Kwintet dęty op. 7. Bardzo się cieszymy z każdego wykonania tego obszernego utworu, ponieważ nie ma zbyt wielu polskich kompozytorów współczesnych, którzy skomponowali utwory na taki skład. W porównaniu z zachodnią i ogólnoświatową literaturą, polskich utworów na kwintet dęty jest bardzo mało. Cieszymy się, że jeden powstał specjalnie dla nas.
          Nagraliśmy już ten Kwintet w Katedrze Instrumentów Dętych Drewnianych i Akordeonu Akademii Muzycznej w Krakowie. Liczymy, że jeszcze pod koniec tego roku albo zaraz na początku przyszłego roku zostanie wydana płyta, a raczej album złożony z trzech płyt przez wytwórnię DUX, którą kieruje Małgosia Polańska. Cały materiał jest już gotowy i bardzo nam się podoba, kompozytor także jest zadowolony.
Mamy zamiar ten Kwintet jak najczęściej wykonywać podczas koncertów.
           Chcę podkreślić, że od lat propagujemy muzykę polską i sięgamy często po zapomniane dzieła, tak jak na przykład Karola Rathausa odkryliśmy manuskrypty w bibliotece w Nowym Jorku i udało nam się również w wytwórni DUX wydać już jedną płytę z triami Karola Rathausa we współpracy z Uniwersytetem Śląskim w Katowicach. W styczniu ukaże się kolejna płyta. Będą na niej zamieszczone utwory na bardzo ciekawe składy – na przykłady: klarnet i fagot czy trąbka, waltornia i fortepian – nietypowe zestawienia, a naprawdę bardzo wartościowe utwory, zupełnie zapomniane.

           W bibliotekach znajdują się utwory wydane, ale sporo zapomnianych utworów znajduje się w szufladach z rodzinnymi pamiątkami oraz w archiwach i wtedy są to zazwyczaj rękopisy.
            - Oczywiście, że tak, ale można się porozumieć z rodziną czy ze spadkobiercami. To jest konieczne, aby dzieło zostało wykonane. To samo dotyczy dzieł nowych. Dla przykładu powiem, że również musimy mieć zgodę na wykonywanie utworu Sebastiana Perłowskiego i innych współczesnych kompozytorów, lub jeśli twórca nie żyje, potrzebna jest zgoda rodziny.

            Dzisiejszy koncert był dla Was nie lada wyzwaniem. Wprawdzie wnętrze kościoła Dominikanów jest przepiękne, publiczność przyjęła Was bardzo gorąco, ale czas pogłosu Wam nie sprzyjał.
             - Tak, ten pogłos był stanowczo za duży. Gdyby na posadzce położony był jakiś dywan czy wykładzina byłoby lepiej, ale staraliśmy się i troszeczkę ze względu na warunki akustyczne zwolniliśmy tempa, bo tak było lepiej grać i słuchać. Cieszymy się, że publiczności koncert się podobał, na co wskazywały brawa.
Po tej pandemicznej przerwie trochę mniej osób przychodzi na koncerty i cieszy fakt, że na naszym koncercie w kościele było dużo zajętych miejsc.

            Mam nadzieję, że wyjeżdżacie zadowoleni i zechcecie wystąpić w kolejnych edycjach Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej, która będzie rozkwitała różnymi barwami muzyki.
            - Stowarzyszenie Polskich Muzyków Kameralistów ma w planach kontynuację tego festiwalu i na pewno będą składane wnioski w kolejnych latach na koncerty i ich retransmisje na kanale YouTube SPMK.
Chcę powiedzieć, że w te rejony rzeszowskie nas ciągnie, bo przecież mamy cykl koncertów w podkarpackich dworkach. Graliśmy w dworkach m.in. w Niwiskach, Dzikowcu czy w Hucie Komorowskiej. Okazuje się, że na te koncerty też chętnie przychodzi publiczność.
Mamy przez cały czas na uwadze koncerty na Podkarpaciu i na pewno będziemy tu wracać, bo publiczność i miejsca koncertów są świetne. Do zobaczenia.

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                  Zofia Stopińska

Z dyrektorem Łukaszem Goikiem nie tylko o koncertach w Sanoku

         Długo melomani będą wspominać wydarzenia 30. Festiwalu im. Adama Didura, który odbył się w ostatniej dekadzie września 2021 roku. Każdego roku przyjeżdża na ten Festiwal Opera Śląska w Bytomiu. Podczas pobytu artystów ze Ślaska w Sanoku miałam okazję rozmawiać z panem Łukaszem Goikiem, dyrektorem Opery Śląskiej w Bytomiu.

          Wasza obecność na Festiwalu im. Adama Didura jest w pełni uzasadniona, bowiem patrona Festiwalu z Operą Śląską łączyły szczególne więzy.
            - Opera Śląska rozpoczęła swoją działalność dzięki Adamowi Didurowi, wielkiemu śpiewakowi o międzynarodowej sławie. Bardzo się cieszymy, że jesteśmy po raz kolejny na tym znakomitym Festiwalu, że możemy go inaugurować, co jest także dla nas wielkim wyróżnieniem.
Artyści Opery Śląskiej zawsze bardzo chętnie jadą do Sanoka, bo spotykają się ze wspaniałą publicznością, która potrafi ocenić i docenić dobre wykonania.
            Chcę podkreślić, że w dzisiejszych, pandemicznych czasach każde spotkanie artystów z publicznością jest niezwykle ważne i cenne, a szczególnie kiedy ta publiczność jest tak sympatyczna i tak wierna, ponieważ przychodzi na wszystkie nasze spektakle.
Dyrektor Waldemar Szybiak zdradził mi, że bilety zarówno na nasz inauguracyjny koncert, jak i spektakl opery Nabucco Giuseppe Verdiego, wyprzedane zostały w pierwszych kilku dniach. Dla nas to także jest powód do radości.

             Tak się składa, że wykonujecie operę Nabucco w piątek w Sanoku, a dopiero dwa dni później podziwiać ją będzie publiczność w Waszej siedzibie.
             - W roku jubileuszowym Festiwalu im. Adama Didura zostaliśmy poproszeni o wypełnienie dwóch wieczorów. Pierwszy wypełniła muzyka Giacomo Pucciniego – arie i fragmenty z oper, a pomysł koncertu powstał w Sanoku dwa lata temu. Z panem Waldemarem Szybiakiem zastanawialiśmy się, co nowego zaproponować i wtedy żona pana dyrektora powiedziała, że uwielbia opery Pucciniego. Wówczas postanowiliśmy zrealizować taki koncert. Planowaliśmy, że odbędzie się on w ubiegłym roku, ale ze względu na pandemię się nie udało i zrobiliśmy to w tym roku. Mieli Państwo okazję podziwiać najlepszych solistów Opery Śląskiej: Gabrielę Gołaszewską, Annę Wiśniewską-Szoppę, Rusłanę Koval, Macieja Komanderę i Łukasza Załęskiego.
Orkiestrą Opery Śląskiej dyrygował nasz kierownik muzyczny Franck Chastrusse-Colombier.
             Wykonaliśmy arie i duety ze wszystkich oper Pucciniego, a większość z nich mamy w stałym repertuarze Opery Śląskiej, co jest dla nas również bardzo ważne. Część z nich nie była w Sanoku nigdy wykonywana i najlepszym przykładem są fragmenty z Jaskółki.
             La Rondine jest to ostatnia nasza premiera, bo odbyła się w maju tego roku w koprodukcji z teatrem w Meiningen (Niemcy), w reżyserii Bruno Bergera-Górskiego.
Jest to bardzo piękna opera, w której można usłyszeć wszystkie znane wcześniejsze momenty muzyczne z oper Pucciniego. Trudna muzyka, trudny spektakl do przygotowania, ale z przepięknymi ariami i duetami. Sanocka publiczność miała okazję wysłuchać arii Magdy w wykonaniu Gabrieli Gołaszewskiej oraz duetu Magdy i Ruggero, w którym z Gabrielą Gołaszewską śpiewał Łukasz Załęski.

             Gabriela Gołaszewska pomimo młodego wieku jest we wspaniałej formie, bo znakomicie śpiewała w Sanoku, ale niedawno słuchałam i oglądałam ją podczas Festiwalu w Łańcucie, kiedy to wystąpiła podczas wykonania opery La forza del merito, którą na zamówienie łańcuckiego dworu skomponował Marcello di Capua, a także byłam w Kąśnej Dolnej, kiedy to w ramach festiwalu Bravo Maestro rewelacyjnie śpiewała arcytrudną tytułową partię w „Łucji z Lammermoor”.
             - Czekamy także na jej debiut na deskach Teatru Wielkiego – Opery Narodowej, który odbędzie się tej jesieni, a później na wiosnę będzie śpiewała w Don Giovannim i w Strasznym dworze. Terminy były przez pandemię już dwukrotnie zmieniane.
Muszę się także pochwalić, że w Teatrze Wielkim również śpiewają Rusłana Koval i Stanisław Kuflyuk.Stanisław Kuflyuk niedługo leci do Teatru Bolszoj, gdzie będzie śpiewał w Eugeniuszu Onieginie Piotra Czajkowskiego i w Traviacie Giuseppe Verdiego.
             Dla dyrektora to wielka radość, że ma tak wspaniałych solistów, którzy się rozwijają, sławią dobre imię naszego teatru i których Państwo mogą podziwiać zarówno w Bytomiu, jak i na festiwalu w Sanoku.
To są naprawdę historyczne momenty. Z przeszłości wspominamy przez cały czas występy wielkich śpiewaków: Andrzeja Hiolskiego, Bogdana Paprockiego, wspaniałą Teresę Żylis-Garę, która niedawno odeszła, Wiesława Ochmana, który nadal z nami współpracuje i wielu innych znakomitych solistów, którzy sławią polską kulturę na świecie.
Nasi obecni soliści to jest przyszłość opery, ci śpiewacy są na początku swojej kariery i jeszcze wiele przed nimi. Z pewnością będziemy o nich słyszeć i cieszmy się, że możemy ich teraz podziwiać.

             Za chwilę rozpocznie się spektakl, ale proszę jeszcze powiedzieć, na co, oprócz Nabucca i Jaskółki, może nas Pan zaprosić do Opery Śląskiej w Bytomiu.
             - Nabucco też jest bardzo ważnym wydarzeniem na Festiwalu, ponieważ w roli Zachariasza wystąpi Aleksander Teliga, który też prawie 30 lat temu występował na scenie w Sanoku i teraz znowu będą mogli Państwo posłuchać tego wspaniałego śpiewaka. W roli Nabuchodonozora wystąpi pan Stepan Drobit, świetny baryton ze Lwowa, którego zaprosiliśmy do współpracy, ponieważ otrzymał nagrodę Opery Śląskiej na Festiwalu i Konkursie Pieśni im. Salomei Kruszelnickiej we Lwowie i stąd jego obecność w Polsce. W roli Abigail usłyszymy znakomitą Jolantę Wagner, która śpiewa sopranem i wspaniałych solistów Opery Śląskiej, a chórem i orkiestrą Opery Śląskiej dyrygował będzie Franck Chastrusse-Colombier.
             Pytała pani, na co zapraszam do Bytomia. Muszę Państwu powiedzieć, że muszą się Państwo pośpieszyć, ponieważ od stycznia będziemy mieli przebudowę sceny i nasza duża scena będzie zamknięta i za to częściej będziemy jeździć. Będzie nas można podziwiać w różnych miejscach w Województwie Śląskim, ale także poza. Liczymy, że będą Państwo podróżować za nami, ale do tego czasu szczególnie polecam, żeby przyjechać do Bytomia na balet Sól ziemi czarnej. Jest to ostatnia nasza produkcja z muzyką Wojciecha Kilara, Henryka Mikołaja Góreckiego, Bolesława Szabelskiego. Przepiękne dzieło w choreografii Artura Żymełki na kanwie filmu Kazimierza Kutza.
             Polecam również wznawianą Carmen w świetnej obsadzie. Jest to inscenizacja z 2006 roku w reżyserii Wiesława Ochmana. Żegnamy się z tym tytułem i przed remontem będzie go można obejrzeć po raz ostatni. Warto też przyjechać na Traviatę, Łucję z Lammermoor i posłuchać tej pięknej, trudnej muzyki mistrza bel canta Gaetano Donizettiego.
Jeszcze kilka tytułów pięknych oper znajdą Państwo w naszym repertuarze. Serdecznie zapraszam do Opery Śląskiej do końca 2021 roku.

             Szkoda, że musimy już kończyć rozmowę.
             - Proszę koniecznie przyjechać w październiku na jeden z pięciu pożegnalnych spektakli opery Carmen w Operze śląskiej w Bytomiu. Pierwsze z nich odbędą się 8 i 9 października.

                                                                                                                                                                                                                                                                                         Zofia Stopińska

 

Rafał Siwek: "Śpiew jest moją miłością i pasją"

          Jubileuszowy, bo 30. Festiwal im. Adama Didura przeszedł już do historii, ale ciągle jesteśmy pod wrażeniem znakomitych koncertów i spektakli w wykonaniu świetnych artystów. Wydarzeniem, którego nigdy nie zapomnę, był recital Rafała Siwka, który swoim cudownym, ciepłym basem zachwycił publiczność już od pierwszych taktów rozpoczynającej wieczór arii Gremina z III aktu opery Eugeniusz Oniegin Piotra Czajkowskiego. Artysta wystąpił w Sanockim Domu Kultury 25 września z towarzyszeniem Anny Marchwińskiej, znakomitej pianistki specjalizującej się w muzyce kameralnej, wokalnej i instrumentalnej.
Miałam ogromne szczęście, że pan Rafał Siwek zgodził się na rozmowę następnego dnia. Resztę dowiedzą się Państwo czytając zapisany wywiad.

          Czujemy się wyróżnieni, że zgodził się Pan przyjechać do Sanoka prosto z Moskwy.
           - To prawda, gdyż dwa dni wcześniej (23 września) śpiewałem Borysa Godunowa w Teatrze Bolszoj, 24 września przyleciałem do Warszawy już po godzinie 15 i trudno mi było wsiąść do samochodu i przyjechać późnym wieczorem do Sanoka. Zdecydowałem się w dniu koncertu przylecieć samolotem do Rzeszowa i później samochodem do Sanoka.
Z ogromną przyjemnością wystąpiłem w miejscu, gdzie urodził się Adam Didur, największy polski bas.

           Pamięć o Adamie Didurze jest tutaj pielęgnowana dzięki festiwalowi Jego imienia, który konsekwentnie organizuje dyrektor Waldemar Szybiak. Ponieważ Adam Didur na scenie MET występował 729 razy oraz miał 182 występy z zespołem MET w innych teatrach Ameryki, to Jego nazwisko można znaleźć wśród największych gwiazd Metropolitan Opera, ale czy o Adamie Didurze pamiętają w innych miejscach na świecie?
           - Rozmawiam często na ten temat i staram się tę pamięć kultywować, wspominając jego nazwisko. Poza znawcami opery, którzy od wielu lat interesują się operą, to młodzi śpiewacy czy młodzi melomani nie znają tego nazwiska. Jak słyszą, że Adam Didur był basem, który za czasów wielkiego Fiodora Szalapina zaśpiewał 40 razy w Metropolitan Opera Borysa Godunowa, to właściwie nie wierzą. Od początku swojej kariery Adam Didur śpiewał wielkie role. Jadąc na festiwal do Sanoka, przejrzałem otwarte archiwa MET i La Scali. Można tam sprawdzić każdy spektakl, każdą obsadę. Didur swoje pierwsze spektakle w MET miał z Marceliną Sembrich-Kochańską i z „królem tenorów” pierwszych dwóch dekad XX wieku, którym był Enrico Caruso. Śpiewał m.in. Mefistofelesa w operze Faust czy w Aidzie Verdiego, a śpiewał tam partię Ramfisa w niezwykłym towarzystwie: partię tytułową śpiewała Emmy Destinn, w roli Amneris wystąpiła Louise Homer, Radamesem był Enrico Caruso.

           Po raz pierwszy jest Pan w Sanoku i na Podkarpaciu?
           - Byłem kiedyś turystycznie w Bieszczadach, ale wystąpiłem tu po raz pierwszy.

 

Anna MarchwińskaRafał Siwekjuliusz Multarzyński

          

             Często jest Pan zapraszany do ośrodków kultury w niewielkich miastach?
             - Zacznijmy od tego, że rzadko śpiewam w Polsce. Dzieje się tak dlatego, że w Polsce bardzo późno planuje się występy artystyczne i dotyczy to nawet Opery Narodowej.
W momencie, kiedy otrzymuję zaproszenie, aby w Polsce wystąpić, to przeważnie jestem zajęty, bo mam kalendarz wypełniony na kilka lat do przodu i trudno mi jest się dopasować do terminu dodatkowego występu. Wielki ukłon w kierunku pana dyrektora Waldemara Szybiaka, z którym rozmawiamy już od kilku lat, bo to jest już trzecie podejście. W ubiegłym roku nie mogłem wystąpić z powodu covidu, natomiast dwa lata temu nie mogłem przyjechać do Sanoka, bo w Madrycie miałem próby do Don Carlosa.
            Pan dyrektor Szybiak jest jedną z niewielu osób w kraju, które bardzo poważnie podchodzą do planowania, stara się być elastyczny i jeżeli mu zależy, to robi wszystko z takim wyprzedzeniem, żeby do tego wydarzenia doszło. Dzięki temu nam się udało.

            Szczególnie ostatnio tych zawirowań jest bardzo dużo i czasami plany zmieniają się z tygodnia na tydzień.
             - Wiele rzeczy jest organizowanych na „wariackich papierach”. Na przykład udało nam się w marcu zrobić w Teatrze Wielkim w Łodzi Don Carlosa w bardzo ciekawej obsadzie, bo była Ola Kurzak w roli Elżbiety, Roberto Alagna w roli Don Carlosa, Andrzej Dobber śpiewał partie Posy, a ja Filipa II. Gdyby życie artystyczne toczyło się wszędzie normalnie, to wszyscy w tym terminie bylibyśmy zajęci. Ponieważ był covid, a u nas otworzyło się okienko, to dyrektor Dariusz Stachura zadzwonił do nas i udało się dogodny dla wszystkich termin znaleźć.
Skończyliśmy spektakl 7 minut przed kolejnym lockdownem. Na drugi dzień miała śpiewać druga obsada, ale spektakl nie mógł się odbyć.

            Bardzo się ucieszyłam z programu wczorajszego wieczoru w Sanoku, ponieważ nie pamiętam, kiedy słuchałam na żywo recitalu złożonego z arii i pieśni kompozytorów rosyjskich. Zgodnie z programem oficjalnie recital zakończył Monolog Borysa z II aktu opery Borys Godunow, ale po długich brawach i owacjach na stojąco postanowił Pan pożegnać się z publicznością jeszcze jednym utworem Modesta Musorgskiego – zabawną Balladą o pchle, w której pokazał Pan także swój talent aktorski.
            - Zastanawiałem się nad tym programem. Najłatwiejsze dla mnie byłoby zaśpiewanie arii. Z Anią Marchwińską nagrywaliśmy w czerwcu dla Programu II Miejscówkę z dwójką i od razu ponad pół programu mieliśmy zrobione, a drugie pół przy okazji innych występów, więc wyjście i zaśpiewanie tych arii to była rzecz najprostsza.
Ponieważ jednak uważam się za specjalistę od wokalnej muzyki rosyjskiej i chciałem ją choć trochę przybliżyć słuchaczom, tym bardziej, że jest to Festiwal im. Adama Didura, który śpiewał basem, i stąd też basowy repertuar romansów.

            Uważam, że pieśń jest często trudniejsza do zaśpiewania niż aria i do tego im krótsza, tym trudniejsza.
            - Tak, im krótsza forma, tym trudniej w niej zawrzeć wszystko.

            Ja także często spotykam się z opinią, że jest Pan specjalistą od muzyki rosyjskiej, ale przecież w różnych miejscach na świecie publiczność oklaskuje Pana za wykonania dzieł operowych Giuseppe Verdiego, Ryszarda Wagnera, ma Pan bardzo bogaty repertuar oratoryjny, a w Polsce występował Pan także w operach Stanisława Moniuszki.
            - Zacznę od stwierdzenia, że jeśli chodzi o dzieła Wagnera, to robię czasem takie wycieczki. Wielokrotnie odmawiałem śpiewania dzieł Wagnera w różnych miejscach i nie uważam się absolutnie za specjalistę, choćby z racji tego, że nie mówię wystarczająco dobrze po niemiecku, tak jak po włosku. Z racji gatunku mojego głosu wykonuję muzykę Wagnera i śpiewałem kilka partii. Na przykład w Operze Paryskiej wystąpiłem w roli Króla Henryka w Lohengrinie w pięknej produkcji Clausa Gutha, śpiewałem Fafnera w Zygfrydzie, pod dyrekcją Kenta Nagano w Bayerische Staatsoper w Monachium, śpiewałem Daland w Holendrze Tulaczu w Tokio, jako Hunding w Walkirii występowałem w Nicei i w warszawskim Teatrze Wielkim razem z Domingiem, Króla Marka w Tristanie i Izoldzie śpiewałem w Operze Rzymskiej. Pod koniec grudnia pojadę do Teatro Petruzzeli w Bari we Włoszech, gdzie w styczniu będę śpiewał także Króla Marka.
            W mojej działalności artystycznej Wagner jakoś mi towarzyszy, natomiast Verdi jest moją pierwszą miłością i takim „moim konikiem”, jak mówią Włosi: cavallo di battaglia. Partiami basowymi w operach Giuseppe Verdiego debiutowałem głównie we Włoszech i te role przez cały czas mam w repertuarze. Są to głównie: Wielki Inkwizytor i Filip w Don Carlosie, Zachariasz w Nabucco , Ramfis w Aidzie, Fiesco w Simon Boccanegra. Niedawno wróciłem z Festiwalu Operowego Arena di Verona, gdzie śpiewałem partie Zachariasza w Nabucco i Ramfisa w Aidzie.
            W tym sezonie z Placido Domingo w Teatro Massimo w Palermo będziemy śpiewać w Simon Boccanegra i ja mam piękną basową rolę Fiesca, a później jedziemy też z tym dziełem w czerwcu na tournée do Japonii.
Następnie znowu wracam do ról: Ramfisa w Aidzie w reżyserii Franco Zeffirelli’ego i Zachariasza w operze Nabucco z Arnaud Bernard, którą mieliśmy przyjemność nagrać cztery lata temu na DVD.
We Włoszech jestem postrzegany jako wykonawca basowych ról w operach Giuseppe Verdiego.

            Można znaleźć sporo nagrań z Pana udziałem i często Pan występuje w dużych formach oratoryjno-kantatowych. Lubi Pan również śpiewać w takich dziełach.
            - Tak, śpiewałem dość dużo, bo w sumie ponad dwadzieścia różnych dzieł oratoryjnych, ale najczęściej występowałem w Requiem Giuseppe Verdiego. Utrwaliłem dwa wykonania tego dzieła. Jedno, bardzo dla mnie ważne, bo to był mój pierwszy występ pod batutą Zubina Mehty, a nagranie zostało dokonane w Accademia di Santa Cecilia w Rzymie. To był piękny wielki koncert poświęcony ofiarom tsunami, który był transmitowany na cały świat i jednocześnie był nagrany i wydany na DVD.
            Drugie nagranie zostało utrwalone w Bazylice św. Marka w Wenecji pod batutą wielkiego Lorina Maazela. Pod tą samą batutą nagrałem także IX Symfonię Ludwiga van Beethovena.
Miałem przyjemność wykonać Stabat Mater Gioacchina Rossiniego jeszcze pod batutą Alberto Zeddy, uważanego za niezrównanego specjalistę od Rossiniego.
            Z Lorinem Maazelem zaśpiewałem co najmniej dziesięć razy Requiem w różnych ciekawych miejscach na świecie, jak kościół luterański w Jerozolimie, na dziedzińcu pałacu w Casablance w Maroku, wykonaliśmy całą serię koncertów z IX Symfonią Beethovena z okazji 50-rocznicy podpisania Traktatów rzymskich, a odbyły się one m.in. w Rzymie, Watykanie, Mediolanie i Brukseli.
Było tych koncertów bardzo dużo.

            Z takich prestiżowych scen na świecie pozostała Panu do zdobycia tylko Metropolitan Opera.
            - Nie tylko MET, bo również jeszcze Covent Garden. W zeszłym sezonie miałem śpiewać w Covent Garden, ale nie mogłem. Jak przychodzą ciekawe propozycje pracy, to często się zdarza, że terminy się pokrywają i trudno jest wybierać. Z marca na czerwiec został przełożony Don Carlos w Teatrze Bolszoj, którego nie mogłem zaśpiewać, bo miałem już podpisany bardzo dobry kontrakt na 14 spektakli Rigoletta w Paryżu i w tym samym czasie otrzymałem propozycje zaśpiewania 7 spektakli Don Carlosa w Covent Garden. Z tego powodu debiut w Covent Garden jeszcze przede mną.

            Mówił Pan o wspaniałych dyrygentach. z którymi miał Pan szczęście wystąpić, ale również obok Pana stawali znakomici sławni artyści. Wszyscy muszą ze sobą współpracować, bo to jest niezbędne, ale dobrze jest, jak się wszyscy polubią. Czy jest możliwa przyjaźń pomiędzy artystami, którzy często rywalizują ze sobą?
            - Jest takie powiedzenie, że nie ma przyjaźni pomiędzy dwoma osobami tego samego zawodu. My się oczywiście dobrze znamy. Ten krąg śpiewaków, którzy śpiewają w tych 20 – 25 najlepszych teatrach, jest dość niewielki. Spotykamy się przy różnych produkcjach. Na przykład teraz podczas pobytu w Teatrze Bolszoj było jednocześnie kilka produkcji i spotkałem wielu kolegów, których nie widziałem od dwóch, trzech, pięciu, a nawet siedmiu lat. To są zawsze miłe spotkania i przeważnie te relacje są bardzo serdeczne. Zupełnie inaczej jest z takimi głębszymi relacjami. Ja mam to szczęście, że mam dwóch prawdziwych przyjaciół, którzy są śpiewakami – Jacek Laszczkowski (tenor) i Artur Ruciński (baryton), który wczoraj 5 minut przed wyjściem na recital do mnie dzwonił, bo miał przerwę podczas próby w Japonii.

            Z Sanoka wyjeżdża Pan na kolejny koncert w Polsce.
            - Tak, to też udało się tylko dzięki temu, że przesunąłem próbę. Jadę jutro do Teatru Wielkiego w Łodzi na jubileusz mojego przyjaciela Zbyszka Maciasa, znakomitego barytona. Zbyszek zapraszał mnie już dawno i wiem, że bardzo mu zależało, abym zaśpiewał i zrobiłem wszystko, aby na tym koncercie być. Także jutro zaczynają się moje próby w Amsterdamie i uzgodniłem, że nie będę jutro na próbach muzycznych w Amsterdamie. Pojutrze o 7.40 lecę samolotem do Amsterdamu i zaraz po przylocie rozpoczynam próby.

            Można powiedzieć, że żyje Pan na walizkach. Czy Pan sobie zdawał z tego sprawę, że tak będzie ono wyglądało, jak Pan się decydował na zawód śpiewaka operowego?
            - Dobre pytanie. Do końca nie, bo miałem świadomość, że będę podróżował i koncertował w różnych miejscach, natomiast człowiek nie ogarnia całości tego – ma świadomość wyjazdów, ale nie do końca myśli, z czym to się wiąże. Zawsze to podkreślam, że jestem specyficznym śpiewakiem.
            W 2019 roku miałem 110 przelotów samolotem. Jeżeli mam tylko 2 dni wolnego pomiędzy spektaklami, to jestem w domu. Przykładowo – śpiewam spektakl w niedzielę wieczorem, kończę go o północy, o drugiej idę spać, w poniedziałek o piątej wstaję, wsiadam w samolot i o dziewiątej jestem w domu na śniadaniu. We wtorek wieczorem jadę na lotnisko i lecę do Paryża. W środę budzę się w Paryżu, śpiewam spektakl, w czwartek rano wsiadam w samolot do Warszawy i jestem na śniadaniu w domu, w piątek wieczorem wsiadam w samolot do Paryża, śpię z piątku na sobotę i w sobotę śpiewam spektakl. Tak czasami nawet przez miesiąc udaje mi się często być w domu.

            Można powiedzieć, że w ten sposób wspomaga Pan w znaczny sposób LOT (śmiech). Może Pan się spełniać zawodowo i jednocześnie cieszyć się pobytami w domu chyba tylko dzięki żonie, która opiekuje się dziećmi i zajmuje się wszystkim. Do takiego domu chce się wracać.
            - Oczywiście, to wszystko zasługa mojej żony. Mam pełną świadomość, że tak jest dzięki żonie. Wcześniej, jak dzieci jeszcze nie chodziły do szkoły, to lataliśmy wszyscy. W latach 2005-2008 miałem taki „okres włoski”, śpiewałem wtedy bardzo dużo we Włoszech i osiem miesięcy w roku spędzałem we Włoszech. Wtedy wszyscy byliśmy razem i na przykład przez miesiąc mieszkaliśmy w Bolonii, na tydzień przylatywaliśmy do domu, kolejne pięć tygodni byliśmy w Trieście, potem znów wracaliśmy na dziesięć dni do Warszawy i jechaliśmy na półtora miesiąca do Rzymu.

            Cudownie, bo wszyscy byliście razem.
            - Teraz udało się nam tak tylko w czasie wakacji. Rodzina była ze mną w Veronie, gdzie po raz pierwszy wystąpiłem 2005 roku. Później była dłuższa przerwa i od 2014 roku zawsze jestem na Festiwalu w Veronie. Od kilku lat śpiewam tam już bardzo dużo, bo po 10 – 11 spektakli. Od trzech lat śpiewałem partie Zachariasza i w przyszłym roku zostałem również zaproszony o zaśpiewanie Zachariasza w Nabucco. Mamy już swoje stałe miejsce nad jeziorem Garda, to jest 40 kilometrów od Verony. Dzieci mają możliwość kąpać się i korzystać z innych przyjemności związanych z wodą. Korzystamy z dobrej włoskiej kuchni, a ja dojeżdżam do pracy i można powiedzieć, że 1/3 czasu tego pobytu też jestem turystycznie.

Rafał Siwek 1juliusz Multarzyński

 

            Wiem, że studiował Pan w Głównej Szkole Handlowej. Ciekawa jestem, kto i kiedy uświadomił Panu, że ma Pan wyjątkowy głos i należy się w tym kierunku rozwijać?
            - Już jako 12-latek śpiewałem w chórach, można powiedzieć, że byłem czołowym chórzystą. Natomiast kiedy miałem niecałe 17 lat, pod koniec drugiej klasy liceum, poszedłem na egzaminy do szkoły muzycznej II stopnia i pomimo, że było już po terminie składania podań, ówczesny kierownik sekcji wokalnej prof. Zdzisław Skwara przesłuchał mnie i powiedział, że koniecznie muszę przystąpić do egzaminu wstępnego. Od trzeciej klasy szkoły średniej zacząłem równolegle uczyć się w szkole muzycznej. Jak rozpoczynałem studia w Głównej Szkole Handlowej, to miałem już zaliczone dwa lata śpiewu w średniej szkole muzycznej i już wiedziałem, że to mnie interesuje. Pod koniec drugiego roku studiów na SGH zdałem do Akademii Muzycznej i studiowałem równolegle przez trzy lata, a później zostały mi do ukończenie studia w Akademii Muzycznej.

            Wspominał Pan, że dzieci w tej chwili się uczą, czy idą w Państwa ślady? Dodajmy, że Pana żona też jest śpiewaczką, ale ze względu na Pana ciągłe podróże zajmuje się domem.
- Inacz ej się nie dało zorganizować. Dziewczynki uczyły się w szkole muzycznej, ale później zrezygnowały, natomiast syn gra na gitarze.

           Na gitarze? Myślałam, że także uczy się śpiewu.
            - Na początku grał na gitarze, później przestał, a od dwóch lat z wielką miłością wrócił do gitary. Natomiast cała trójka śpiewa i wszyscy są laureatami różnych konkursów piosenki. Syn jako sopranista śpiewał rolę pierwszego chłopca w spektaklach Czarodziejskiego fletu w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej oraz w Operze Kameralnej w Warszawie. Teraz jest już prawie 18-letnim basem i ma zamiar też zdawać na studia w Akademii Muzycznej. W tej chwili ma głos tak niski jak mój i niewątpliwie może tak jak ja śpiewać basem.

            Śpiew to jest z pewnością Pana pasja, chociaż także sposób na życie.
             - Jest takie powiedzenie: „Jeśli się kocha to, co się robi, to człowiek nigdy nie pracuje”. Oczywiście, śpiew jest moją miłością i pasją, ale ja zawsze tak staram się podchodzić do tego zawodu, żeby brać jakieś propozycje nie tylko ze względu na stronę finansową.
            Zawsze staram się, żeby ta strona finansowa była konsekwencją tego co robię, a nie celem. Do tej pory mi się udaje. Mam to szczęście, że moja droga do tej pory była bardzo lekka.
Zaliczyłem w życiu zaledwie kilka przesłuchań. Pierwsze angaże dostałem po konkursach Hans Gabor Belvedere Competition w Wiedniu (2001) oraz Competizione dell'Opera w Dreźnie (2002).
            Pamiętam, jak po drugim etapie w Wiedniu ustawiła się do mnie kolejka agentów, którzy po wysłuchaniu w moim wykonaniu arii Gremina z Eugeniusza Oniegina chcieli ze mną pracować. Otrzymałem różne propozycje i mogłem wybierać. Z niektórych skorzystałem, a z niektórych nie.
            Zupełnie przypadkowo trafiłem do tego samego agenta, który był wtedy również agentem: Placida Domingo, Jose Carrerasa, Ruggero Raimondi’ego, Dmitri Hvorostovsky’ego . Miałem to szczęście, że on sam do mnie zadzwonił i zapytał, czy chcę za dwa tygodnie zaśpiewać Requiem Verdiego z Zubinem Mehtą.

            Takie kontakty otwierają wiele drzwi i są ważniejsze od nagród finansowych.
            - Tak, bo nagrody finansowe są jednorazowe, natomiast wystarczy dostać jeden dobry kontrakt i ma się więcej pieniędzy niż z pięciu pierwszych nagród na konkursach. To jest najważniejsze. Znam wielu zwycięzców kilkunastu międzynarodowych konkursów, którzy nie zrobili kariery, albo dobrze zaczynali, a później im to nie wychodziło, a są śpiewacy, którzy konkursów nie wygrali, byli tylko w finale, a robią olbrzymie kariery.

            Na Pana długiej liście partii operowych ciągle coś przybywa. Jak Pan pracuje nad nowym repertuarem?
            - Mam w domu pracownię i mam możliwość ćwiczenia i przygotowywanie nowych partii oraz odświeżania tych, których dawno nie śpiewałem, kiedy jest taka potrzeba. Na szczęście nasz dom jest duży i mogłem wyciszyć jedno ponad 40-metrowe pomieszczenie z pianinem, w którym mogę spokojnie oddawać się pracy, nie przeszkadzając nikomu.
            Tych ról przybywa coraz mniej, bo na przykład w przyszłym sezonie będę sobie tylko przypominał niektóre role. Na przykład rolę Króla Marka w Tristanie i Izoldzie Wagnera śpiewałem 13 albo 14 lat temu i po takim czasie będzie to dla mnie jak nowa rola, Fiesca w Simonie śpiewałem ostatni raz w Concertgebouw w Amsterdamie 3 albo 4 lata temu i też trzeba ją będzie odświeżyć. Będę też nagrywał XIV Symfonię Dymitra Szostakowicza i trzeba będzie sporo pracy włożyć, aby się do tego nagrania przygotować.
Zaplanowany mam także w przyszłości debiut w tytułowej roli w Aleko Siergieja Rachmaninowa, to będzie nowa rola. Zawsze jest coś do roboty.

            Zapraszał Pana Krzysztof Penderecki do wykonania swoich dzieł i pewnie sporo pracy zajęło Panu ich przygotowanie.
             - Dwukrotnie otrzymałem zaproszenie do śpiewania dzieł Krzysztofa Pendereckiego. Pierwsze to było Credo, które uważam za najpiękniejszy utwór Krzysztofa Pendereckiego. Utwór głęboki, muzyka świetnie współgra z tekstem – wielkie dzieło. Śpiewaliśmy to dzieło w Rydze pod batutą kompozytora.
            Maestro Penderecki zaprosił mnie do wykonania Polskiego Requiem. Pamiętam, że w przeddzień koncertu zaśpiewaliśmy próbę, wszystko poszło pięknie, Maestro był bardzo zadowolony.
Pamiętam też, że w dniu koncertu obudziłem się i okazało się, że nie mogę nawet mówić, a co dopiero śpiewać. To było podczas festiwalu Wratislavia Cantans, zaplanowana była transmisja European Broadcasting Union. Jeszcze próbowałem się ratować, ale głos mi się rwał we wszystkich rejestrach. Na szczęście był w hotelu kolega, który mógł mnie zastąpić.
            Występowaliśmy jeszcze później razem z żoną w Królu Ubu w Teatrze Wielkim. To także bardzo dobra opera. Miałem propozycję śpiewania w tym sezonie w operze Monachijskiej partii ojca Barré w operze Diabły z Loudun, ale nie zdecydowałem się jednak, bo nie jest to rola znacząca. W dodatku nie jest to partia dobra dla mojego głosu. Jeśli uznaję, że jakiś utwór nie jest dobry dla mojego głosu, to nie decyduję się na wykonywanie go.

            Trzeba szanować głos, aby jeszcze długo dobrze brzmiał. Mamy nadzieję, że może niedługo wystąpi Pan gdzieś niedaleko.
            - Była szansa, że w Krakowie zaśpiewam Borysa Godunowa w marcu w reżyserii Andrzeja Seweryna, z którym już nawet rozmawiałem. Wczoraj rozmawiałem na ten temat z dyrektorem Bogusławem Nowakiem, który mówił mi, że pan Andrzej Seweryn z powodów osobistych przesunął tę premierę i w marcu do niej nie dojdzie. Trochę żal, bo byłem entuzjastycznie nastawiony na pracę z Andrzejem Sewerynem, który jest wielkim artystą.

            Mam nadzieję, że miło będzie pan wspominał ten krótki pobyt w Sanoku.
            - Mam zamiar jeszcze pójść do Galerii Zdzisława Beksińskiego, a później już trzeba będzie wracać do domu. Kiedyś z przyjemnością do Sanoka wrócę.

                                                                                                                                                                                                                                                        Zofia Stopińska

Iwona Hossa: "Rodzina mi daje siłę do działania".

        Zapraszam Państwa na spotkanie z Iwoną Hossą, wybitną polską śpiewaczką operową i pedagogiem Akademii Muzycznej w Poznaniu, gdzie prowadzi klasę śpiewu solowego. Czytając, poznają Państwo także inne talenty Pani Iwony Hossy.

        W połowie sierpnia spotkałyśmy się w Kąśnej Dolnej, gdzie prowadziła Pani zajęcia podczas Letniej Akademii Doskonałości, organizowanej przez Stowarzyszenie im. Bogdana Paprockiego. Uczestnikami tych zajęć byli młodzi śpiewacy, z zachwytem opowiadali o wiedzy, którą zdobyli podczas tygodniowych warsztatów.
Dla Pani i pozostałych wykładowców to był tydzień wypełniony intensywną pracą. Obserwowałam Panią podczas koncertu w wykonaniu uczestników i widziałam, jak bardzo była Pani zaangażowana w te występy.
        - To prawda. Letnia Akademia Doskonałości to wyjątkowe, kompleksowe warsztaty. Organizowaliśmy je, bo ja też jestem członkiem Stowarzyszenia im. Bogdana Paprockiego i występowałam w podwójnej roli - organizatora i prowadzącego zajęcia. Były one przeznaczone dla studentów i świeżych absolwentów wydziałów wokalnych Akademii Muzycznych. Zajęcia ze śpiewu solowego były oczywiście najważniejsze i było ich najwięcej, ale oprócz tego były też warsztaty z charakteryzacji scenicznej, prowadzone przez Darka Kubiaka, wybitnego mistrza w swojej dziedzinie, który jest szefem pracowni charakteryzacji w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Była Joanna Klimas, która prowadziła zajęcia z wizerunku scenicznego. Joanna Klimas jest wyjątkową osobą, psychologiem, projektantką mody i twórczynią marki „Joanna Klimas”. Zajęcia z ruchu scenicznego prowadził wspaniały Emil Wesołowski, człowiek teatru, tancerz, choreograf i również pedagog kochający młodzież.
        Połączenie śpiewu, ruchu scenicznego, wizerunku scenicznego i charakteryzacji – tego wszystkiego oczekuje się od młodego artysty, występującego w spektaklach operowych i na scenach nie tylko Polski, ale całego świata. W teatrach angażowane są osoby nie tylko świetnie śpiewające, mające chęć do pracy, ale oczekuje się, żeby młodzi śpiewacy już zetknęli się z charakteryzacją i wizerunkiem scenicznym. Równie ważny jest ruch sceniczny, gest i sposób poruszania się.
         To, co widz odbiera jako naturalność na scenie, musi być dobrze wyreżyserowane, czyli poruszanie się na scenie operowej, gdzie odległość od widza jest dużo większa niż na scenie dramatycznej, bo przecież oddziela scenę od widowni kanał orkiestrowy i stworzenie postaci na scenie operowej jest inne niż w produkcji filmowej czy teatrze dramatycznym. Nie mam tu na myśli przysłowiowej koturnowości czy sztuczności, ale techniki ruchu, które wprowadzają choreografowie na scenach operowych.
W Kąśnej Dolnej, w tym pięknym inspirującym miejscu, w dworku Paderewskiego mieliśmy możliwość przeprowadzenia tego tygodniowego szkolenia. Dziękujemy za to Łukaszowi Gajowi, gospodarzowi wspaniałego Centrum Paderewskiego.
         Ostatnio usłyszałam, że to był bardzo fajny obóz treningowy. Wszystkie te określenia przyjmuję jako dobrą monetę, bo to był naprawdę obóz szkoleniowy zarówno dla młodzieży, jak i dla nas, pedagogów, oraz organizatorów. Wszyscy byliśmy zapracowani, ale najbardziej była młodzież (ale o to chodziło), która miała zajęcia przez cały dzień z krótkimi przerwami na posiłki. Po ich reakcjach, sposobie i chęci do pracy widać było wielkie zaangażowanie. W ostatnim dniu, kiedy już wszyscy wyjeżdżali do domów, jeszcze przyszło kilka osób, aby jeszcze porozmawiać, czegoś się dowiedzieć, o coś zapytać.
         Ja jestem zawsze bardzo chętna na takie rozmowy, zawsze uważam, że tego czasu na rozmowy zawsze jest za mało i przydałoby się jeszcze więcej na kontakt ze wspaniale śpiewającą młodzieżą. To są już artyści, bo nawet jeśli są to studenci ostatnich lat akademii muzycznych, to już mają pewne doświadczenia, bo występowali już w spektaklach operowych i koncertach. Są jeszcze ciągle młodzi, jeszcze nie mają doświadczenia, ale mają ogromny potencjał, piękne głosy i co najważniejsze, z wielkim apetytem na pracę. Ja się z tego ogromnie cieszę i trzymam kciuki za każdego z uczestników Letniej Akademii Doskonałości, za ich drogę artystyczną, bo każdy z tych młodych ludzi jest wyjątkowy, wartościowy, zupełnie inny i każdy szuka swojej drogi, a nie stara się kopiować innych, bo to jest klucz myślenia do pracy w tym zawodzie. Bardzo lubię, jak młodzież ode mnie „wysysa” wiedzę i energię, chętnie się dzielę swoimi umiejętnościami i doświadczeniem. To był naprawdę wyjątkowy czas.

         Myślę, że Stowarzyszenie im. Bogdana Paprockiego organizować będzie kolejne edycje Letniej Akademia Doskonałości.
          - Mam taką nadzieję i mam takie marzenie. Taki jest też plan Stowarzyszenia, ale okaże się, czy uda się go zrealizować. W sferze moich marzeń jest, żeby te warsztaty odbywały się w rocznym cyklu.
Jeśli się uda realizować je w Kąśnej Dolnej, to będzie wspaniale. Gdyby się udało dodatkowo gdzieś jeszcze, to byłaby pełnia szczęścia, bo młodych śpiewaków chętnych do pracy jest sporo. Zgłosiło się trzy razy więcej chętnych osób, niż mogliśmy przyjąć na te warsztaty. Mogliśmy przyjąć tylko 24 osoby ze względu na miejsce, w którym się spotkaliśmy. Z bólem serca musieliśmy odmówić kilkudziesięciu osobom, które chciały uczestniczyć w Letniej Akademii Doskonałości, ale nie mieliśmy takich możliwości. Kąśna jest wspaniałym, gościnnym miejscem, ale ma też ograniczenia, jeśli chodzi o ilość sal do prowadzenia zajęć i bazę noclegową.
          Jestem zbudowana postawą tych młodych artystów podczas zajęć oraz odzewem, który był po zakończeniu warsztatów. W mediach społecznościowych młodzież dzieliła się swoimi wrażeniami. Wszystkie były dla nas – organizatorów i pedagogów budujące. Mam nadzieję, że otwieramy nowy rozdział, jeżeli chodzi o warsztaty dla zdolnej młodzieży wokalnie w Polsce.

          Młodzi śpiewacy bardzo sobie cenili to, że przyjechali doskonalić swe umiejętności wokalne u wybranego pedagoga, ale mogli także skonsultować się z pozostałymi prowadzącymi klasy śpiewu. To także jest bardzo rzadko spotykane.
          - To prawda, ale taka była idea, aby łączyć, a nie dzielić. Mieliśmy wspaniałych pedagogów śpiewu, bo byli: Ewa Wolak, Mariusz Kwiecień, Adam Zdunikowski i ja. Było też czworo wspaniałych pianistów: Joanna Steczek, Alicja Traczykowska, Radosław Zaworski i Robert Marat.
Ponadto każdy z uczestników był przypisany do jednego pedagoga śpiewu i miał codziennie zajęcia ze śpiewu, a oprócz tego każdy miał czas przeznaczony i chciał (a chcieli wszyscy), i mógł się zaprezentować przed każdym innym pedagogiem, który prowadził zajęcia ze śpiewu. Po zaśpiewaniu utworu można było porozmawiać na temat tego wykonania, techniki wokalnej i różnych innych fachowych szczegółach.
          Jak powiedziałam, było czterech pedagogów śpiewu i cztery różne głosy. Ja dysponuję sopranem, Ewa Wolak altem, a właściwie kontraltem, Adam Zdunikowski – tenorem i Mariusz Kwiecień – barytonem.
Możliwość wymiany myśli, swoich informacji, spostrzeżeń na temat konkretnego utworu z każdym pedagogiem, to jest bardzo cenne. Sama pamiętam, jak byłam młodą śpiewaczką to bardzo mi zależało na tym, żeby usłyszeć zdanie nie tylko krytyków, które jest oczywiście bardzo ważne i przede wszystkim publiczności, dla której istniejemy, ale także usłyszeć zdanie śpiewaków-praktyków.
          Są także znakomici pedagodzy, którzy nie mają swojego dorobku artystycznego jako soliści, ale na pewnym etapie nauki bardzo ważny jest kontakt z czynnymi artystami, którzy powiedzą o rzeczach, o których osoba nieśpiewająca nie może powiedzieć, bo nie ma takich doświadczeń. Nie są to jakieś magiczne sztuczki czy wiedza tajemna, ale jest to praktyczna nauka zawodu.
          Ważne są także rady, na jaki konkurs warto pojechać, gdzie pojechać na przesłuchanie, które teatry organizują takie przesłuchania. Oczywiście te wszystkie informacje można znaleźć w Internecie, ale ważna jest także rozmowa na ten temat z praktykiem, który będzie życzliwy dla młodzieży, będzie się chciał dzielić swoją wiedzą i doświadczeniami. Jestem pewna, że to udało się również zorganizować przy okazji Letniej Akademii Doskonałości.
          Pierwsze pytanie, które ja usłyszałam od młodej śpiewaczki brzmiało: „Czy jeśli ktoś w tym roku był na Letniej Akademii Doskonałości, to będzie mógł przyjechać także w przyszłym roku?” To pytanie mnie wzruszyło i także ucieszyło, bo to jest najlepsza recenzja, jaką mogłam usłyszeć. Oczywiście, że nie ma żadnych restrykcji i jeśli ktoś był raz, to może przyjechać po raz drugi.
Były także propozycje wydłużenia warsztatów o jeden dzień, aby zorganizować dodatkowo panel dyskusyjny z pedagogami i więcej czasu przeznaczyć na rozmowy z każdym z pedagogów.
Na pewno weźmiemy pod uwagę życzenia młodzieży, bo to wszystko dla nich jest organizowane. Mieliśmy wielkie szczęście, że trafiła do nas tak wspaniała, zdolna i chętna do pracy młodzież.

          Zauważyłam, że kilka osób uczestniczących w Letniej Akademii Doskonałości brało udział w Międzynarodowym Konkursie Sztuki Wokalnej im. Ady Sari w Nowym Sączu i zostali zauważeni, a niektórzy także bardzo wysoko ocenieni. Jestem przekonana, że Letnia Akademia Doskonałości była dla nich bardzo ważnym treningiem.
          Ten konkurs zazwyczaj odbywa się na wiosnę, a w tym roku zorganizowany został później i tak się szczęśliwie zbiegło, że odbył się krótko po zakończeniu naszych warsztatów.
Jest to konkurs z ogromną tradycją i mam do niego wielki sentyment, bo też kiedyś byłam laureatką tego konkursu. Był to mój pierwszy konkurs wokalny i dlatego ten sentyment jest ogromny.
          Wielu młodych ludzi brało udział w tym konkursie, a sam fakt zakwalifikowania się do Konkursu Ady Sari już jest dużym osiągnięciem, ponieważ wcześniej odbyły się preselekcje na podstawie nagrań i nie każdy, kto się zgłosił, mógł wziąć udział w konkursie.
          Chciałam powiedzieć o Dawidzie Roy’u, moim wielkim, radosnym odkryciu nawet nietegorocznym, bo już obserwuję tego młodego barytona od kilku lat i jego wspaniałe wykonania również sceniczne (bo ma już za sobą debiut sceniczny), ale przede wszystkim wokalne.
          Dawid Roy otrzymał drugą nagrodę w kategorii głosów męskich w Konkursie im. Ady Sari w Nowym Sączu, a pierwszej nie przyznano, czyli śmiało można powiedzieć, że jest zwycięzcą tego konkursu w kategorii głosów męskich. To wielki brylant na polskiej scenie operowej i życzę mu z całego serca, żeby to było nie tylko na polskiej scenie. To jest bardzo młody śpiewak, a już tak wiele potrafi i jest także wspaniałą osobą z którą się łatwo pracuje, bo niesamowicie chłonie wiedzę. Bardzo mu kibicuję.

          Rozpoczynając swoją muzyczną drogę także pracowała Pani przede wszystkim ze swoimi pedagogami śpiewu, ale także uczestniczyła Pani w kursach mistrzowskich, prowadzonych przez sławnych śpiewaków, a byli wśród nich: Helena Łazarska, Ewa Podleś i Ryszard Karczykowski. Pewnie wówczas były inne możliwości dotarcia do mistrzów.
          - Nie można porównywać tamtych czasów z dzisiejszymi, ale świat idzie do przodu i to bardzo dobrze. Miałam szczęście spotykać się z artystami, których Pani wymieniła, bo przyjeżdżali do Poznania prowadzić kursy w Akademii Muzycznej. Proszę mi wierzyć, że pomimo, że upłynęło już prawie 30 lat od tych kursów, to pamiętam doskonale swoje emocje związane z tym, jak przyjechali na kurs do Poznania Ewa Podleś i Jerzy Marchwiński. Pamiętam, że kiedy miałam możliwość pracować nad moim repertuarem, otrzymałam wiele uwag niekoniecznie stricte wokalnych, a bardziej muzycznych i teatralnych. Pamiętam swoje emocje z tamtych czasów. Doskonale pamiętam swój pierwszy kontakt z panią prof. Heleną Łazarską czy Ryszardem Karczykowskim. Wówczas nawet w najśmielszych snach nie przypuszczałam, że kilka lat później z tą wielką Ewą Podleś będę miała przyjemność śpiewać wspólne koncerty. Wymienię tylko wykonanie „Orfeusza i Eurydyki” Christopha Willibalda Glucka, które odbyło się oczywiście parę lat później, ale w tamtym czasie nawet nie marzyłam, że się to kiedyś stanie. Ten przykład jest najlepszym dowodem, jak ważne są spotkania z artystami, wybitnymi praktykami, których znaliśmy z nagrań radiowych, telewizyjnych, płytowych. Nie było wówczas mediów społecznościowych, nie można było posłuchać YouTube’a. W sferze marzeń było także usłyszenie tych artystów na żywo. Ewa Podleś tak rzadko występowała wówczas w Polsce, że cudem było „upolować” bilet na jej spektakl, a tu nagle stoimy twarzą w twarz i ja mam możliwość czerpać z tej ogromnej skarbnicy wiedzy. Doskonale pamiętam swoje emocje, wiem, jak to było dla mnie ważne i dlatego tak chętnie godzę się prowadzić warsztaty z młodymi, a czasem także je współorganizować, bo jeśli oni mają chociaż część takiej radości (a widzę, że mają), to ja się cieszę, że mogę ten czas z nimi spędzić i dzielić się swoja wiedzą. To było niesamowite, bo dzisiaj też organizowane są kursy, ale nie w takich ilościach i nie zawsze to są tak znamienite postacie.
Mogę także mówić o szczęściu, bo bardzo szybko zaczęłam pracować (na czwartym roku studiów - dwa lata przed dyplomem) w Teatrze Wielkim w Poznaniu i od razu śpiewałam duże partie operowe.

          Uczestniczyła Pani w konkursach wokalnych, które otwierały laureatom drzwi teatrów operowych i sal filharmonicznych. We wspomnianym VI Międzynarodowym Konkursie Wokalnym im. Ady Sari w Nowym Sączu została Pani laureatką III nagrody oraz specjalnej Nagrody Mozartowskiej, jeszcze ważniejszy pewnie był Międzynarodowy Konkurs Wokalny im. Marii Callas w Atenach, gdzie zdobyła Pan Grand Prix i Złoty Medal
           - Konkurs im. Ady Sari w Nowym Sączu w 1995 roku był moim debiutem konkursowym i zdobycie III nagrody oraz nagrody specjalnej było dla mnie absolutnym szokiem. Usłyszałam wtedy młodych śpiewaków z całej Polski, a nawet z Europy i usłyszałam, jak oni wspaniale śpiewają. Ja byłam wtedy bardzo młodą śpiewaczką, bo studiowałam na trzecim roku w Akademii Muzycznej w Poznaniu i nie spodziewałam się, że mogę wejść do finału, a co dopiero zdobyć takie wspaniałe nagrody. Muszę się przyznać, że to był moment przełomowy, bo wtedy zakiełkowała u mnie myśl, że śpiew może być moim sposobem na życie, nie tylko wielką pasją, ale to może być moja praca. Rok później zadebiutowałam w Teatrze Wielkim w Poznaniu.
           Potem były inne konkursy o zasięgu międzynarodowym, ale ukoronowaniem był Konkurs im. Marii Callas w Atenach w 1999 roku. Ja byłam tuż po studiach i tam zdobyłam Grand Prix i Złoty Medal. Odnosząc się do tematyki sportowej, to jest tak jakby zdobyć złoto na igrzyskach olimpijskich.
          W Atenach w jury nie było żadnego Polaka, tylko wybitni artyści ze świata, już w tej chwili nieżyjący – była Christa Ludwig, była Gundula Janowitz, był Luigi Alva i inni wielcy. Christa Ludwig była przewodniczącą jury i wręczała nagrody. Możliwość zobaczenia tych wielkich artystów z bliska i możliwość rozmowy z nimi była wielkim przeżyciem. Wszyscy w kontakcie osobistym okazali się niezwykle ciepłymi, życzliwymi osobami. Przez ten tydzień pobytu w Atenach ja byłam w zupełnie innym świecie, miałam wrażenie, że niebo się dla mnie otworzyło. Faktycznie, ten konkurs otworzył mi drogę do różnych teatrów operowych, bo otrzymałam wiele ciekawych propozycji występów nie tylko w Polsce, ale również na świecie. To był bardzo ważny i przełomowy moment.

          Propozycje, o których Pani mówi, wiązały się z pracą nad repertuarem. Ta praca zresztą trwa do dzisiaj.
           - To jest ciągła praca, zarówno jak się jest początkującym artystą, jak i później. Artysta musi być w ciągłej gotowości. Przede wszystkim musi być w dobrej formie, bo każde przesłuchanie, każdy koncert jest sprawdzianem przed publicznością, przed orkiestrą, przed dyrygentem i przed samym sobą.
           Często powtarzam moim studentom, że jak przygotowujemy jakikolwiek utwór wokalny, to nie jest tak, że zaśpiewamy go na egzaminie czy na koncercie i zapominamy o nim, tylko wkładamy go do tzw. repertuaru, czyli za miesiąc, za pół roku, za trzy lata… można go będzie wyjąć, bo będzie szansa na kolejny koncert. Wtedy można go będzie odświeżyć i wykonać. To są nasze zasoby, nasza baza danych, z której później czerpiemy.
Musimy być w ciągłej gotowości wokalnej i do pracy nad nowym repertuarem.
           Nie zawsze jest tak luksusowo, że dzwoni telefon i otrzymujemy propozycję: za pół roku czy za rok mamy zaśpiewać partię w jakiejś operze czy formie oratoryjnej. Wtedy mamy mnóstwo czasu na przygotowanie, ale czasem telefon dzwoni i jest prośba: czy jutro na zastępstwie albo nawet dzisiaj wieczorem, w zupełnie innym mieście, w innym teatrze zaśpiewa pan/pani daną partię.
Nie da się nauczyć partii w jeden dzień czy jedno popołudnie, ale wyciągnąć z zasobów swoich taką partię i mieć odwagę powiedzieć: tak, przyjadę do państwa jutro i z jedną próbą albo nawet czasem tylko z odrobiną próby zaśpiewam ten spektakl, i tym samym uratuję wieczór, bo spektakl się odbędzie. To są te wielkie wyzwania i to, co ja najbardziej kocham w tym zawodzie tak naprawdę. Jeśli taki wieczór się organizacyjnie i artystycznie uda, to pozostają piękna wspomnienia.

           Na Podkarpaciu nie mamy teatru operowego, wyjazdy do Warszawy rzadko są możliwe i dlatego znamy Panią z udziału w koncertach i z partii sopranowych w wielkich dziełach oratoryjno-kantatowych. Przez kilkanaście lat zapraszał Panią do wykonywania swoich dzieł Mistrz Krzysztof Penderecki. Często także śpiewała Pani w obecności kompozytora dzieła Wojciecha Kilara czy Henryka Mikołaja Góreckiego.
           - Bardzo sobie ceniłam współpracę z Krzysztofem Pendereckim i z Wojciechem Kilarem. Z Krzysztofem Pendereckim jako kompozytorem i dyrygentem współpracowałam 18 lat, czyli przez większość mojej pracy zawodowej. W tym roku przypada 25-lecie mojej pracy artystycznej na scenie operowej. W ubiegłym roku minęło 25 lat od mojego debiutu na estradzie Filharmonii Poznańskiej, a dyrektorem był wówczas wspaniały Andrzej Boreyko, dyrektor artystyczny Filharmonii Narodowej.
           Współpracując przez 18 lat z Krzysztofem Pendereckim oczywiście śpiewałam także inny repertuar. Mam w swoim repertuarze wszystkie dzieła wokalno-instrumentalne Krzysztofa Pendereckiego, w których występuje partia sopranu solo, a ponieważ prawie do końca życia tworzył nowe dzieła, to jestem chyba rekordzistką. To dla mnie także był wielki honor i wielka odpowiedzialność, bo to dzieła bardzo trudne, szczególnie te z okresu awangardowego, z lat 60-tych i 70-tych, pisane inną techniką kompozytorską niż dzieła z lat 80-tych i późniejsze.
Te najstarsze dzieła jak: Pasja wg św. Łukasza, Kosmogonia, Jutrznia, Dies irae, zupełnie różnią się od dzieł napisanych później, takich jak: Siedem bram Jerozolimy, Credo, Polskie Requiem, 8. Symfonia Pieśni przemijania, Kadisz.
           Jak już powiedziałam, to dla mnie wielki zaszczyt i wielka odpowiedzialność, czasem też i duży stres, ale także ogromna przyjemność. Wielki żal, że mistrza nie ma już z nami, ale pozostała jego twórczość nie tylko muzyczna, bo przecież mamy park w Lusławicach – pięknie nazwany Jego 9. Symfonią. To wszystko pozostanie, mam nadzieję, na zawsze.

           Pozostało z tego czasu także wiele ważnych dla Pani i fonografii nagrań.
           - To prawda. Chociażby z muzyką Krzysztofa Pendereckiego. Ostatnio robiłam mini podsumowanie i okazało się, że brałam udział w nagraniu 27 pozycji płytowych CD i kilku płyt DVD.
Co najmniej na połowie płyt CD są nagrania dzieł Krzysztofa Pendereckiego. Prawie wszystkie dzieła zostały utrwalone jeszcze za życia kompozytora, często pod Jego dyrekcją, chociaż nie zawsze, ale wtedy pod czujnym okiem kompozytora. To też ma swoja niebywałą wartość.
           Jest wielu admiratorów muzyki Krzysztofa Pendereckiego na całym świecie. Chyba najbardziej znaną jest Anne-Sophie Mutter, wybitna skrzypaczka światowego formatu, która od Tokio po Nowy Jork wykonuje muzykę Krzysztofa Pendereckiego. Może nawet częściej gra Pendereckiego niż Beethovena albo na równi. Jest wielu artystów, którzy współpracowali z Krzysztofem Pendereckim i potrafią też przekazać takie wykonania dzieł kompozytora, jakich sobie życzył.
Następne pokolenia będą interpretować tę muzykę po swojemu, ale to także mogą być wspaniałe kreacje.

           Proszę jeszcze powiedzieć o współpracy z Wojciechem Kilarem.
           - Równie wspaniale współpracowało mi się z Wojciechem Kilarem, który sam nie dyrygował swoimi kompozycjami, ale zawsze był obecny na wszystkich próbach i na wszystkich wykonaniach do momentu, kiedy zdrowie mu na to pozwalało. Był przy wszystkich swoich wykonaniach utworów wokalno-instrumentalnych, takich jak: Missa pro pace, Magnificat, Te Deum i można by było wymienić jeszcze kilka innych dzieł.
Był bardzo życzliwą osobą i zachwyconą za każdym razem, kiedy jego dzieła są wykonywane, chociaż pamiętam, że miał też bardzo konkretne uwagi podczas prób.
           Miałam możliwość przebywania w towarzystwie tak wielkiego kompozytora, znanego na całym świecie, jakim był Wojciech Kilar. Oczywiście na świecie znany był głównie jako twórca muzyki filmowej, głównie największych hollywoodzkich produkcji. Natomiast sam bardziej cenił swoją twórczość sakralną, a ja śpiewałam utwory sakralne, chociaż z muzyki filmowej wiele razy śpiewałam Vocalise z filmu Dziewiąte wrota. Muzyka Wojciecha Kilara tworzona była prostymi środkami kompozytorskimi, ale ma w sobie tak niebywały ładunek emocjonalny. Dla śpiewaków jest trudna do wykonywania, bo Wojciech Kilar bardzo instrumentalnie traktował głos ludzki, nie dawał czasu na oddech, na odpoczynek i przeważały niekończące się frazy, trzeba mieć dobrą technikę wokalną, żeby wytrzymać te wszystkie frazy tak długo, jak życzył sobie kompozytor, ale jest to muzyka o niezwykłym ładunku emocjonalnym. To były kolejne wyzwania, ale też wielka radość. Mnie, ale też każdego artystę, spotkania z kompozytorem szalenie wzbogacają, a szczególnie tej rangi.
           Podobnie wyglądała moja współpraca z Henrykiem Mikołajem Góreckim, kolejnym z tych największych, światowych, polskich kompozytorów. Od każdego z nich nauczyłam się czegoś nowego, innego postrzegania muzyki, innego spojrzenia na muzykę, na frazę.
           Chcę też wspomnieć o mniej znanej twórczości Jerzego Maksymiuka, wybitnego dyrygenta, pianisty i kompozytora. Jerzy Maksymiuk oprócz tego, że napisał muzykę do ponad 60 filmów, komponuje też utwory instrumentalne i wokalne oraz wielkie dzieła wokalno-instrumentalne.
Niedługo będę miała okazję śpiewać po raz kolejny Arbor vitae II, bo było już kiedyś Arbor vitae I. Arbor vitae I czyli Drzewo życia – to duże dzieło wokalno-instrumentalne na czworo solistów.
           Arbor vitae II przeznaczone jest tylko na sopran solo, trio akordeonowe (Motion Trio) i wielką orkiestrę symfoniczną. Śpiewałam prawykonanie tego utworu, później już było kilka wykonań i teraz będę śpiewać w Filharmonii w Gorzowie to dzieło pod batutą Jerzego Maksymiuka. To kolejny kompozytor, którego można by było dołączyć do panteonu sław wybitnych twórców, z którymi miałam możliwość nie tylko się znać i przyjaźnić, ale tez śpiewać ich dzieła.
           Proszę mi wierzyć, że za każdym razem spotkanie z kompozytorem, który jednocześnie jest dyrygentem swojego dzieła, jest niezwykłym przeżyciem artystycznym. Życzę każdemu artyście, żeby miał takie doświadczenia, bo to daje wiele pozytywnej energii, a z drugiej strony pokazuje zupełnie inne obszary muzyczne niż te, do których wcześniej byłam przyzwyczajona, śpiewając utwory kompozytorów XIX i XX wieku, czy nawet jeszcze wcześniejszych, ale tych, których już dawno nie ma między nami, po których została tylko muzyka. Tu możliwość kontaktu, rozmowy, wymiany myśli i doświadczeń z żyjącym kompozytorem, to jest zupełnie inny pułap pracy.

           Od dawna Panią podziwiam, bo wszystko robi Pani z wielkim zaangażowaniem, z wielką pasją. Nie tak dawno podjęła się Pani nowych obowiązków – mam tu na myśli działalność organizatorską w Stowarzyszeniu im. Bogdana Paprockiego. Wiem, że Stowarzyszenie powstało jako wyraz wielkiej muzycznej przyjaźni ze wspaniałym śpiewakiem i człowiekiem.
Działacie od niedawna, ale działacie prężnie i macie wiele pomysłów.
            - To Stowarzyszenie zostało założone ponad dwa lata temu. Taki był pomysł Adama Zdunikowskiego, wybitnego tenora, który jest prezesem Stowarzyszenia. Działa w nim zaledwie kilka osób, ale to była obietnica złożona kiedyś córce Bogdana Paprockiego – Grażynie, niestety już też nieżyjącej, której Adam Zdunikowski obiecał, że pamięć o Bogdanie Paprockim nie zostanie zaprzepaszczona.
Tak się składa, że zarówno Adam Zdunikowski, jak i ja znaliśmy bardzo dobrze Bogdana Paprockiego, to był dla nas zaszczyt śpiewać z nim na jednej scenie i mimo dużej różnicy wieku także przyjaźnić się.
Bogdan Paprocki był chyba najwybitniejszym polskim tenorem drugiej połowy XX wieku. Miał za sobą ponad 60 sezonów operowych na scenie – najpierw w Bytomiu, a później w Warszawie.
Z Teatrem Wielkim wyjeżdżał też za granicę.
           Okres największej aktywności Bogdana Paprockiego to czasy tzw. żelaznej kurtyny. Stąd zaproszenia artystyczne indywidualne za granicę były mocno ograniczone i obowiązywały niesamowite rygory, dlatego Bogdan Paprocki nie miał możliwości zrobienia światowej kariery, a jego dorobek na to zasługiwał. Pozostawił sporo nagrań dla jedynej ówczesnej wytwórni płytowej „Polskie Nagrania”, ale ciągle uważamy, że jest ich za mało.
Postanowiliśmy powołać do życia Stowarzyszenie im. Bogdana Paprockiego między innymi po to, żeby pokazywać też dorobek tego artysty młodym ludziom.
           W tej chwili mamy wspaniałych polskich śpiewaków robiących światowe kariery, jak chociażby Piotr Beczała, który jest absolutnym królem tenorów, Ola Kurzak, Rafał Siwek, Artur Ruciński czy Mariusz Kwiecień, który ostatnio zajął się inną działalnością, ale do niedawna było o nim głośno. Można by było jeszcze kilka nazwisk polskich śpiewaków o światowej renomie wymienić i to jest wspaniałe.
Nam chodzi o to, żeby pokazywać, że przed nimi mieliśmy też wspaniałych śpiewaków i o polskiej szkole bel canto warto pamiętać. Chcemy przypominać niezwykłe nagrania Bogdana Parockiego i uświadamiać młodszym, że tak niezwykła postać jeszcze niedawno była z nami.

           Proszę powiedzieć o Waszych projektach.
           - Zorganizowaliśmy już kilka dużych projektów, a ostatnimi były Letnia Akademia Doskonałości w Kąśnej Dolnej, ale dwa lata temu odbył się I Ogólnopolski Konkurs Wokalny im. Bogdana Paprockiego, a w tym roku w listopadzie zapanowaliśmy drugą edycję tego Konkursu.
Pierwsza wspaniale się udała i bardzo chcielibyśmy, żeby ten konkurs odbywał się w cyklu dwuletnim i II Ogólnopolski Konkurs Wokalny im. Bogdana Paprockiego odbędzie się w gościnnych progach Opery Nova w Bydgoszczy. Przypomnę, że dwa lata temu do jury udało nam się zaprosić takie wybitne osobistości, jak: Ewa Podleś, Stefania Toczyska, Andrzej Dobber, Mariusz Kwiecień, Rafał Siwek.
           W tym roku nasze zaproszenia do jury przyjęli: Iwona Sobotka, Helena Zubanovich, Edyta Kulczak, Marcin Bronikowski i Andrzej Dobber. To także wybitni śpiewacy, którzy występują głównie poza Polską i nie są związani z polskimi akademiami muzycznymi (takie przyjęliśmy założenie).
           Mamy już bardzo dużo zgłoszeń, chociaż termin ich składania mija 24 października 2021 roku. Na stronie internetowej Stowarzyszenia im. Bogdana Paprockiego znajdą Państwo szczegółowe informacje o konkursie i można pobrać formularze zgłoszeniowe.

           Niedawno dzięki Pani oglądałam na kanale Stowarzyszenia im. Bogdana Paprockiego w serwisie YouTube wspaniały koncert.
           - W ostatnią niedzielę września odbył się w Filharmonii Narodowej w Warszawie wspaniały koncert z cyklu Paprocki in memoriam. "Polscy tenorzy w hołdzie Mistrzowi”. Mówię o cyklu, ponieważ to już jest trzeci rok z rzędu, kiedy udało nam się zorganizować koncert „Paprocki in memoriam”. Nawet w ubiegłym roku w czasie ostrych pandemicznych obostrzeń, kiedy mogliśmy tylko 25% publiczności przyjąć do Filharmonii Narodowej, koncert się odbył i był tak jak w tym roku strimingowany.
           W tym roku wystąpili: Rafał Bartmiński, Dominik Sutowicz, Tadeusz Szlenkier i Łukasz Załęski oraz Polska Orkiestra Sinfonia Iuventus im. Jerzego Semkowa pod dyrekcją Macieja Figasa.
Gospodynią wieczoru była Marzena Rogalska, znana osobowość telewizyjna i jednocześnie melomanka.

           Ten koncert przybliżył mi także postać Bogdana Paprockiego, bo pomimo, że miałam szczęście poznać Mistrza i nagrywać z nim wywiad, nie wiedziałam, że jego ulubionym zajęciem była gra w karty. Zostało to sprytnie wykorzystane bo program koncertu nawiązywał do brydżowych robrów i składał się z czterech części: sakralnej, operowej, operetkowej i neapolitańskiej .
           - Skoro wystąpili tenorzy i tak cudownie śpiewali, to w programie znalazły się największe tenorowe hity. W części sakralnej znalazły się fragmenty takich dzieł jak „Ava Maria” z „Rycerskości wieśniaczej” Mascagniego czy aria ze „Stabat Mater” Rossiniego. W części operowej znalazły się m.in. : aria Nemorina z opery „Napój miłosny” Donizettiego czy aria Stefana ze „Strasznego Dworu” Moniuszki czy aria Calafa z opery „Turandot” Pucciniego, a w części operetkowej arie z takich dzieł, jak "Ptasznik z Tyrolu" Zellera, "Legenda Bałtyku" Żeleńskiego, "Baron Cygański" Straussa. W ostatniej części słuchaliśmy pieśni neapolitańskich. Tenorzy pożegnali publiczność wspólnym wykonaniem pieśni neapolitańskiej „O sole mio” . Sala była wypełniona i to najlepszy dowód, że melomani kochają najbardziej wspaniałe głosy tenorowe. Były gorące brawa, a na zakończenie dwukrotna owacja na stojąco.

           W przerwie retransmisji koncertu zostały zamieszczone krótkie wywiady, które przeprowadziła Pani w czasie przedpołudniowej próby. Oprócz solistów rozmawiała Pani także z dyrygentem Maciejem Figasem, Adamem Zdunikowskim, prezesem Stowarzyszenia im. Bogdana Paprockiego, a nawet z gospodynią wieczoru Marzeną Rogalską. Czuła się Pani bardzo dobrze i swobodnie przed kamerą z mikrofonem w ręku. Zajmuje się Pani także pracą reporterską?
           - Nigdy wcześniej tego nie robiłam. To była fajna przygoda, choć dla mnie – debiutującej w tej roli- mocno stresująca. Cieszę się, że koncert się udał. Mieliśmy mnóstwo pracy, ale warto było.

           Zapowiedziany już został drugi w tym roku koncert, który odbędzie się w grudniu tuż przed Bożym Narodzeniem.
           - Ten koncert odbędzie się w pierwszą rocznicę śmierci Leonarda Andrzeja Mroza, wybitnego polskiego śpiewaka operowego i nauczyciela śpiewu związanego z Akademią Muzyczną w Łodzi.
Ponieważ Leonard Andrzej Mróz śpiewał basem, to solistami będą znakomici wykonawcy również śpiewający basem: Rafał Siwek, Aleksander Teliga, Sylwester Kostecki. Polską Orkiestrą Sinfonia Iuventus im. Jerzego Semkowa dyrygować będzie Marcin Nałęcz-Niesiołowski. Koncert odbędzie się w Filharmonii Narodowej 22 grudnia tego roku.

           Taka wielotorowa Pani działalność jest możliwa dzięki temu, że stworzyła Pani dom otoczony pięknym ogrodem. W tym domu rodzina bardzo dobrze się czuje, z kuchni często rozchodzą się zapachy gotowanych potraw i pieczonych ciasteczek.
           - Nie wyobrażam sobie, że byłabym sama przez całe życie. Jestem bardzo oddana rodzinie, a dzięki jej sile i wsparciu mogę zajmować się tyloma rzeczami. To wszystko jest mi bardzo potrzebne. Ja także lubię być potrzebna. Córka w tym roku zdaje maturę i proszę o trzymanie kciuków, bo to jest bardzo ważna sprawa. Ogród jest moją kolejną pasją. Jeżeli mogę popracować fizycznie w ogrodzie, to jest to dla mnie najlepsza odskocznia, najlepszy relaks i oczyszczenie głowy od złych myśli, które czasem każdego trapią.
Niestety, widać po mnie, że lubię piec ciasteczka i dobrze gotować. Nawet czasem tego jedzenia jest za dużo i potem kilogramy wchodzą same, niestety.
Rodzina mi daje siłę do działania.

           To jest chyba dobra puenta naszej rozmowy. Życzmy sobie, abyśmy jak najczęściej się mogły spotykać podczas koncertów.
           - Oj tak, życzmy tego sobie, bo te ostatnie półtora roku uświadomiło nam, artystom, jak bardzo kochamy publiczność i bardzo jej potrzebujemy. Można zagrać spektakl czy koncert przy pustej widowni tylko do kamer, które przeniosą obraz i dźwięk do Internetu, ale nic nie zastąpi żywego kontaktu i tej energii, którą artysta czerpie od publiczności.
My jesteśmy wyłącznie dla Państwa i dzięki Państwu otrzymujemy energię do życia, do dalszej pracy. Wzajemnie się napędzamy.

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                      Zofia Stopińska

 Wrzesień 2021r.

 

Subskrybuj to źródło RSS